Jeśli gdzieś w Polsce wyniki referendum mającego zadecydować o ewentualnej secesji Szkocji z Wielkiej Brytanii będą śledzone z uwagą, to na pewno wśród przywódców Ruchu Autonomii Śląska. Nic dziwnego. RAŚ należy – podobnie jak Szkocka Partia Narodowa – do Wolnego Sojuszu Europejskiego, który skupia organizacje domagające się daleko posuniętych praw dla regionów lub wręcz oderwania od państw, w których granicach się znajdują.
Na profilu facebookowym Ruchu często pojawiają się informacje o staraniach Katalończyków zmierzających do osłabiania więzi z państwem hiszpańskim. Analogie z Katalonią były na tyle silne, że w maju tego roku Jan Olbrycht, europoseł Platformy Obywatelskiej, wypowiadając się dla „Dziennika Zachodniego", stwierdził, że w odniesieniu do Śląska „scenariusz kataloński jest niebezpieczny".
RAŚ domaga się bowiem daleko posuniętej autonomii, zmian granic województwa śląskiego, a dla Ślązaków – statusu osobnej grupy etnicznej. Gdy spotyka się ze sprzeciwem, grozi: „Jak nie dostaniemy tego, co chcemy, to rzeczywiście będziemy musieli wziąć pod uwagę secesję". Takie pogróżki wyrwały się parę razy na Facebooku Jerzemu Gorzelikowi, który od 11 lat stoi na czele Ruchu. Oficjalnie aktywiści RAŚ wciąż się oburzają, gdy mówi się na nich „separatyści". Wolą określenie „autonomiści". Ale i pod tym pojęciem kryje się lekceważenie unitarnego systemu władzy w Polsce.
Ideowy kameleon
Tematem śląskiego separatyzmu zajmuję się od lat i pewnie dlatego z zaskoczeniem obserwuję, że w polskich mediach niezmiennie dominują dwie skrajne i powierzchowne opinie o tym zjawisku. Albo naiwna idealizacja, albo stereotyp niemieckiej piątej kolumny.
Tymczasem RAŚ cieszy się autentycznym poparciem części młodych elit śląskich, które w separatyzmie widzą taką samą formę kontestacji systemu jak inni młodzi w partii Janusza Palikota czy Kongresie Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego. W ich wypadku jednak rozczarowanie Polską sprzęgło się z fascynacją niemiecką cywilizacją. Nie bez znaczenia jest też zapewne specyficzna mentalność ludzi pogranicza, którzy często nie wiedzą, z którym wzorcem etnicznym mają się utożsamić. Te tęsknoty i wahania Ślązaków doskonale wyczuwają liderzy RAŚ. Podobnie jak ignorancję mainstreamowych mediów warszawskich, które piszą o RAŚ z naiwnym bezkrytycznym zachwytem. „Ślązacy idą po swoje prawa", „Kto się boi Ślązaków" lub „Karliki mają dość!". Autorzy tych tekstów zazwyczaj nie wgłębiają się w koncepcje historyczno-polityczne autonomistów. Wolą wyśmiewać obawy prawicy związane z tymi ruchami. Co więcej, zazwyczaj na pniu kupują oni sprytną taktykę Gorzelika, który przedstawia swój Ruch jako reprezentantów wszystkich „Ślązaków". A to już zmienia optykę. Z marginalnej, ekstremalnej grupy rasiowcy awansują na przedstawicieli społeczności śląskiej. Kto ich atakuje, ten ma rzekomo atakować wszystkich Ślązaków.
Bicie w medialny bęben zrobiło swoje. U wielu mieszkańców Śląska obudziły się niedobre wspomnienia. Przypomnieli sobie, że Polacy z Kongresówki i Małopolski długo nie rozumieli specyfiki śląskich losów i nader łatwo wykpiwali zwyczaje i nawyki związane z niemieckimi wpływami kulturowo-cywilizacyjnymi.
Żeby więc uniknąć stawiania bałamutnego znaku równości między ruchami separatystycznymi a Ślązakami, nie ma innego wyjścia, jak ponownie zacząć używać terminu „Ślązakowcy". Określenie to nie jest nowe. Weszło do języka na początku XX wieku, gdy na terenach Śląska Pruskiego i Austriackiego pojawiły się ruchy definiujące śląskość w opozycji do polskości. Na protektorów domniemanego narodu śląskiego wybrano sobie administrację niemiecką i austriacką. Teraz wypada do tego określenia wrócić.