Dużo pani dla tego zawodu poświęciła. Rozpadły się pani cztery ważne związki. Także małżeństwo ze znanym włoskim dziennikarzem, bardzo w pani zakochanym. Zostawiła pani i jego, i Rzym, żeby pod koniec lat 60. wrócić do gomułkowskiej siermiężnej Polski.
Bo dostałam ciekawe propozycje. Sylwester Chęciński zaoferował mi rolę w „Tylko umarły odpowie" z Rysiem Filipskim, a dyrektor Rakowiecki zadzwonił i powiedział: „Jak wrócisz, zagrasz Laurę w »Zawiszy Czarnym«". Nie zastanawiałam się długo. A Polska? Pamiętam, że jak po tym rzymskim okresie wysiadłam z pociągu na dworcu, to najpierw uderzyły mnie szarość i chamstwo. Ludzie się tłoczyli, potrącali, nikt nie powiedział: „Przepraszam". Ale co z tego? Byłam u siebie.
Nie wróciła pani do Włoch.
Nie. Tu miałam ukochaną pracę.
Tam był ukochany mężczyzna.
Szkoda tego związku, ale to był środek socjalizmu. Franco nie mógł przyjeżdżać do Polski. A ja tam byłabym nieszczęśliwa i unieszczęśliwiłabym jego. W Rzymie mogłam co najwyżej zagrać w reklamie jabłek. Potrafiłam przez dziesięć godzin dziennie siedzieć po turecku na dywanie w holu i układać pasjanse. Albo szłam do kina na Quatro Fontane i na okrągło oglądałam kreskówki Disneya w sali pełnej dzieci. To po co miałam wracać?
Elżbieta Czyżewska wybrała Nowy Jork. Zagrała z nią pani w 1982 roku w „Odwecie". Pani była wtedy stąd, ona – stamtąd. Staczająca się coraz bardziej i coraz bardziej samotna.
Mówiłam jej: „Elka, jeszcze możesz wskoczyć do ostatniego wagonu tego pociągu, co już ci odszedł". Nie chciała. Przegrała. Zawodowo i życiowo. Mąż odszedł, przestała grać. Ale może wtedy wydawało jej się, że da radę?
Pani nigdy nie żałowała decyzji o powrocie?
Nigdy. Zawód pięknie mi odpłacił. Podarował mi tyle życiorysów i charakterów, ile miały moje bohaterki. Grałam kobiety bardzo różne, nie dałam się zaszufladkować.
Gdzie czuła się pani bezpieczniej – w kinie czy teatrze?
Kiedyś przyjęłam epizod w „Ucieczce z kina Wolność". Grałam byłą żonę cenzora. W trakcie naszej rozmowy Janusz Gajos wychodził na balkon, wracał i kończyliśmy scenę. Rola była świetnie napisana, dobrze spointowana. Obejrzałam film podczas festiwalu w Gdyni i zamarłam. Patrzę: Janusz wychodzi na balkon i koniec. To był dla mnie cios. W teatrze taka rzecz by się nie zdarzyła: wchodząc na scenę, mam rolę w garści. Niezależnie od tego, czy jest mała czy duża. Kiedy przed laty w „Cydzie" Hanuszkiewicz zmuszał mnie, żebym była infantką uległą, oponowałam: „To trzeba było zaangażować kogoś innego, bo ja czuję tę postać inaczej". I wtedy Ola Śląska wzięła mnie za ucho w kulisę i powiedziała: „Przestań się z nim kłócić. Kurtyna idzie w górę. Boga nie ma. Ty jesteś". Za to też kocham teatr. Kino jest fascynujące, ale aktor bywa w nim bezbronny. Nożyce. Ciach. I nie ma pointy.
A to nie są takie sytuacje, kiedy się myśli: „Stanę za kamerą"? Nigdy nie miała pani ochoty na reżyserię?
Nie nadaję się do tego. Podobnie jak do uczenia, choć ludzie często mnie pytają: „Dlaczego nie prowadzisz zajęć w szkole teatralnej?".
No właśnie, dlaczego nie prowadzi pani zajęć w szkole teatralnej?
Są aktorki, które robią to świetnie. Komorowska, Seniuk... Boję się, że ja bym studentów pozabijała. Nie mam cierpliwości i dyplomacji. Mówię to, co myślę. I nie wybaczam niedołęstwa. Kiedyś w spektaklu Teatru Telewizji mówiłam jako Maria Callas takie zdanie: „Przeciętność w sztuce jest czymś nie do wybaczenia".
Nie każdy jest geniuszem.
Ale też nie każdy stawia sobie wysoko poprzeczkę i chce się rozwijać. Dzisiaj nawet dobrzy aktorzy potrafią rozmienić talent na drobne. Chcą zbudować dom, kupić samochód, więc podejmują się różnych zadań. Ja im tego nie zabraniam, nie mam prawa. Ale sama żyję inaczej. Własnych przekonań nie jestem się w stanie pozbyć.
Jednak zagrała pani w telenoweli „Egzamin z życia".
Miałam nadzieję, że coś się z tego wykluje. Dostałam scenariusze 32 odcinków. Zagrałam nauczycielkę maturalnej klasy, która potem miała z uczniami wędrować przez ich życie. Ale to się rozsypało. Kolejne części były pisane na bieżąco, nie było szansy na zbudowanie czegokolwiek. Więc nie, to mi nie odpowiada.
Na początku lat 70. zyskała pani popularność jako serialowa „Doktor Ewa".
Ale ja wtedy również niemal co miesiąc pojawiałam się w sztukach Teatru Telewizji, więc widzowie nie utożsamiali mnie wyłącznie z wiejską lekarką. Znali różne moje twarze. Zwłaszcza że Teatr Telewizji był bardzo oglądany. W poniedziałki pięć po ósmej na ulicach niemal zamierało życie. Zresztą jednocześnie przeżyłam nagonkę. Recenzenci wieszali na mnie psy, że nie mam pojęcia o sztuce lekarskiej. Tadeusz Konwicki powiedział mi wtedy: „Pamiętaj, Ewa, antyreklama jest genialną reklamą". I rzeczywiście, karawana poszła dalej. Przez lata grałam non stop, zaskarbiłam sobie u ludzi trochę sympatii. Dziś zdarza mi się, że w tramwaju ktoś mówi do mnie: „Pani Ewo...", jak do znajomej. Albo zaczepia mnie na przystanku. To miłe. Zwłaszcza że przecież nie narzucam się ludziom ze swoją osobą. Nie lubię tych wszystkich ścianek, gdzie fotografowie krzyczą: „Ewa! Ewa! Tutaj!", nie organizuję ustawek. Proszę mi wierzyć, tak też można. Nie trzeba handlować swoją prywatnością.
Dzisiaj rubryki towarzyskie i plotkarskie portale stały się częścią naszej kultury. Wierzy pani, że gwiazda telenoweli mogłaby spokojnie pójść na randkę albo urodzić dziecko?
A pani myśli, że ktoś śledzi jakieś panienki i z ukrycia fotografuje je w kawiarniach? To są zdjęcia nadawane, a często też opłacane. Tylko co to za popularność? To skundlenie. Bywanie na otwarciu centrów handlowych, sklepów z torebkami i restauracji nie jest wpisane w zawód aktora. I niedobrą rolę odgrywają w tym wszystkim media.
Jak się pani w tym medialnym, napędzanym przez telenowele, show i eventy świecie odnajduje ze swoim podejściem do sztuki?
Wcale nie chcę się w nim odnaleźć. Obniżanie poprzeczki jest straszliwą szkodą. W ponurych czasach komunizmu w dwóch programach telewizyjnych można było znaleźć teatr poniedziałkowy, teatr poezji, teatr faktu, teatr sensacji. Sztuki znakomitych dramaturgów, wyreżyserowane przez świetnych artystów, z kreacjami wybitnych aktorów. Dzisiaj w najbardziej oglądanych pasmach królują bzdurne opowiastki i programy, w których ludzie gotują, a faceci szukają żon. Wyobraźnię buduje się, pokazując jakieś wzorce i namawiając do samodzielnego myślenia. Tymczasem współczesne media są odpowiedzialne za niedomogi psychiczne młodzieży. Muszą to zrozumieć, bo rośnie już druga generacja przygłupów, ludzi wyzutych z wyobraźni, z odczuwania. Psychiczne fantomy, ślęczące przed komputerami, niemające pożywki dla bakterii, które pomagają tworzyć wartości w sobie samym.
Na jubileuszowym przedstawieniu z okazji 50-lecia pracy zawodowej powiedziała pani, że w aktorstwie jest przepaść między słowami „zaistnieć" i „istnieć". Żeby zaistnieć wystarczy czasem – jak to mówią aktorzy – być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. ?Ale co robić, żeby istnieć?
Mój tata mówił: „Praca, praca, talent, praca, praca, praca i szczęście". Ale to ostatnie nie wiadomo skąd przychodzi.
Pani je miała?
Miałam. I mam, skoro mogę w dalszym ciągu funkcjonować zawodowo.
Miłość widzów bywa krucha. Aktorstwo nie daje poczucia pewności. Jest strach, że nie będzie następnej roli. Rozmawiałam z amerykańskimi gwiazdami, ludźmi, którzy mieli za co żyć w luksusach do końca życia, a jednak przyznawali, jak bardzo się boją milczącego telefonu.
Bo to nie chodzi o pieniądze, tylko o życie. W „Cydzie" mówiłam w monologu infantki: „Stracić cale nadzieję jest skończyć kochanie". Odebranie człowiekowi nadziei, uświadomienie mu, że jest niepotrzebny, równa się jego śmierci.
Ale to los wielu artystów. Jak to przeżyć?
Nie wiem.
Pani wciąż trwa w zawodzie. Gra pani w kilku przedstawieniach Teatru Narodowego, i to jakich! „W „Tangu", „Łysej śpiewaczce", „Kotce na gorącym blaszanym dachu", „Pożegnaniach". Jednak kino w ostatniej dekadzie zaoferowało pani zaledwie dwie duże role – w „Piątej porze roku" Domaradzkiego i w „Zbliżeniach". Te tytuły, podobnie jak przepiękna „Pora umierać" z Danutą Szaflarską, są wyjątkami potwierdzającymi regułę: na świecie Michael Haneke dostaje Złotą Palmę i Oscara za „Miłość", a u nas filmy o starszych ludziach niemal nie powstają.
Wkurza mnie to maksymalnie. Mam doświadczenie, coraz większą wiedzę i umiejętności, ale polscy reżyserzy wychodzą z założenia, że miłość, przyjaźń i życiowe dramaty mogą dotyczyć tylko młodych. Artyści z pokolenia czterdziestolatków zwykle rozliczają się z własną młodością. Starszy aktor może u nich zagrać postać marginalną – babkę, ciotkę. Rzadko kapnie nam coś ciekawego. Ale nie płaczę z tego powodu. Danusia Szaflarska dostała wielką rolę od Doroty Kędzierzawskiej. Może jak się jeszcze trochę zestarzeję, to ktoś się mną zainteresuje.
Gdyby dzisiaj stanęła pani przed studentami w Akademii Teatralnej, co by im pani powiedziała?
Nie wiem, zdaję sobie sprawę, że jestem dinozaurem i to, co mam im do powiedzenia, nijak ma się do tego, co potem zobaczą za murami szkoły. Jestem poza barierą dźwięku, którą sama sobie wyznaczyłam. Nie chcę wchodzić w świat, który mnie nie fascynuje. Ale oni muszą w nim istnieć. Więc moje recepty nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości.
A pani sama ma jakieś zawodowe marzenia?
Kiedyś bardzo chciałam zagrać Blanche w „Tramwaju zwanym pożądaniem". Przeszło mi, jak zobaczyłam film Kazana z nieosiągalną Vivien Leigh. Dzisiaj myślę o roli Elżbiety I w „Marii Stuart" Schillera. To jest zawsze aktualne: walka o rząd dusz, o władzę, o swoje pryncypia. Widziałam kilka aktorek grających tę postać, ale jeszcze coś dla siebie bym w niej znalazła.
Czyli jak zawsze sięga pani na najwyższą półkę?
Tak, wiem: niełatwo dziś trwać ludziom, którzy marzą o roli królowej Elżbiety. Ale gdzieś z boku sobie żyjemy. Zasklepiamy się w swojej małej szkatułce, otorbiamy i – jak śpiewa Młynarski – „robimy swoje". A czasem jak ślimaki wystawiamy różki i mówimy: „Jestem!".
—rozmawiała Barbara Hollender
70 razy na dużym i małym ekranie
Urodziła się 25 kwietnia 1942 r. w Warszawie. Występowała w warszawskich teatrach: Ludowym, Kwadrat, Nowym, Ateneum, obecnie Narodowym. Na scenie stworzyła wiele znaczących kreacji, w spektaklach reżyserowanych m.in. przez Mariusza Dmochowskiego, Jerzego Rakowieckiego, Jerzego Jarockiego, Macieja Prusa, Agnieszkę Glińską. Na ekranie – małym i dużym – pojawiła się w ponad 70 produkcjach. Jej najważniejsze filmy to: „Cudzoziemka" Bera, „Sceny dziecięce z życia prowincji" Zygadły, „Dotknięci" Saniewskiego, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" Barei, „Ogniem i mieczem" Hoffmana, „Piąta pora roku" Domaradzkiego. Na zdjęciu w roli Matki w filmie Magdaleny Piekorz „Zbliżenia", który od piątku 24 października jest w kinach.