Aktorka jak jeżozwierz - rozmowa z Ewą Wiśniewską

Ewa Wiśniewska: Mam doświadczenie, wiedzę i umiejętności, ale polscy reżyserzy wychodzą z założenia, że miłość, przyjaźń ?i życiowe dramaty mogą dotyczyć tylko młodych. ?Starszy aktor może zagrać postać marginalną – babkę, ciotkę. Rzadko kapnie nam coś ciekawego.

Publikacja: 26.10.2014 06:20

Aktorka jak jeżozwierz - rozmowa z Ewą Wiśniewską

Foto: kino świat

Co jest dla pani w życiu najważniejsze?

Zawód. Kilka bliskich osób. I poczucie wolności.

Charlotta z przedstawienia „Sonata jesienna" Bergmana, pełna niespełnień Róża z „Cudzoziemki" Ryszarda Bera, teraz bohaterka „Zbliżeń" Magdaleny Piekorz. Kilka razy zmagała się pani z rolami toksycznych matek. Wcielanie się w takie postacie kosztuje kobietę, która też przecież jest matką? Zmusza do rozrachunków ze sobą?

Oczywiście, że kosztuje. To jest mierzenie się z emocjami, bólem. Czy własnymi? Nie. Nie jestem naturszczykiem i nie muszę czerpać ze swoich przeżyć. Gdy aktor małpuje samego siebie, to zaczyna być ckliwie i rozmazanie. Ja nie jestem Charlottą, Różą, bohaterką „Zbliżeń". Ja je tworzę. Ale nie mogę wyzbyć się świadomości tego, co przeżyłam. Mam moją przeszłość zakodowaną na jakiejś półce z tyłu głowy.

„Zbliżenia" to opowieść o miłości i nienawiści. O dwóch dorosłych kobietach, które nie potrafią żyć obok siebie, ale też nie umieją żyć bez siebie. Toksyczna matka niszczy własne dziecko, uzależnia je psychicznie, szantażuje, nie pozwala mu się usamodzielnić. A jednak nie tworzy pani na ekranie potwora. Pani bohaterka jest na swój sposób postacią tragiczną.

Jest w tym filmie scena, która wydaje mi się znacząca. Po ślubie, gdy Marta wychodzi z mężem do własnego domu, matka próbuje ją jeszcze zatrzymać. Choćby na chwilę. Bo razem z nią traci cały swój świat. To zaborczość? Egoizm? Z pewnością. Ale pokazuję też samotność kobiety, która po odejściu męża z nikim się już nie związała, żyła jakby przyszyta do córki. Swoje niepowodzenia rekompensowała sobie jej istnieniem, coraz boleśniej wnikając w jej życie.

W filmie Magdaleny Piekorz niszczący staje się nadmiar miłości, w „Sonacie jesiennej" było jej za mało. Tam bohaterkę porzucającą własne dziecko w pewien sposób usprawiedliwia jej wielka namiętność – sztuka.

Tak, to jej Charlotta podporządkowała życie, przez nią zraniła bliskich. Sztuka nie lubi konkurencji, a dla Charlotty była tak ważna, że przerastała wszelkie inne wartości. To była trudna rola.

Dotykała tego, co nosi pani „na półce z tyłu głowy"?

Urodziłam córkę jako bardzo młoda dziewczyna. I wiem, że choć starałam się, poświęcałam jej za mało czasu. Teraz obie jesteśmy dojrzałymi kobietami i wszystko sobie ułożyłyśmy, ale kiedyś było ciężko. Aktorstwo to wymagający zawód. Ale też moja wielka miłość.

A ono tę miłość oddaje?

Różnie. Mnie tak. Nigdy się na nim nie zawiodłam, a dzisiaj staje się ono ucieczką od pełnej agresji rzeczywistości, w której afera goni aferę, a media stwarzają atmosferę permanentnego zagrożenia i skandalu. Ja psychicznie się z tego wyłączam. W dzieciństwie widziałam film z Gerardem Philipem o muzyku z poddasza, który uciekał w sen. Bo wokół było marnie, a jak spał, śniły mu się cudowne rzeczy. Ja mam teatr. Tu też wdziera się proza życia. Ostatnio jestem stale przeziębiona, więc moją największą ambicją jest to, by na scenie nie zakasłać na katafalku, kiedy jako babcia w „Tangu" umarłam. Ale już poważnie: kiedy przekraczam próg teatru, wszystko przestaje istnieć. Jestem w innym świecie. Przynajmniej na kilka godzin. Potem tylko, jak już zejdę z tych swoich chmur, zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne.

Nie wygląda pani na mimozę, która boi się życia.

Bo jestem silna. Co więcej, do kobiet nadmiernie delikatnych i niezaradnych nie mam zaufania. Podejrzewam je o szwindel: udają biedactwa, którymi trzeba się zająć i zaopiekować. Co innego jednak siła, a co innego wrażliwość. Stoję mocno na nogach, ale przypominam jeżozwierza: on jest cały w kolcach, tyle że te kolce służą obronie. A jak się go przewróci, to ma w środku kruche ciałko i ginie.

To już niemal definicja aktorstwa. W tym zawodzie trzeba być twardym, a jednocześnie zachować wrażliwość pozwalającą zrozumieć innych. Mam rację?

Tak. Jeśli od kogoś słyszę: „Ja sobie tę rolę pyknę", to znaczy, że on takiej dwoistości nie ma, że wrażliwość gdzieś zatracił. Dlatego nie gra, tylko „pyka". Ja zostałam aktorką, żeby grać. Mój profesor ze szkoły teatralnej Aleksander Bardini zawsze pytał: „Po co, dziecko, wchodzisz na scenę?". I ja już z tego toru nie schodzę. Muszę wiedzieć po co.

W 1959 roku śliczna warszawianka, licealistka ze Żmichowskiej, której przez przypadek zrobił zdjęcie Edward Hartwig, wygrała konkurs „Piękne dziewczyny na ekrany". Ale wychowała się pani w domu pełnym muzyki i miała zostać pianistką. Co się stało, że jednak ponad 50 lat życia poświęciła pani aktorstwu?

Palcówki nudziły mnie, nie chciałam być muzykiem. Gdy wygrałam ten konkurs, niewiele wiedziałam, ale poszłam za ciosem. Zdałam do szkoły teatralnej i powoli aktorstwo mnie uwiodło. Stało się moją pasją.

Pasję chyba ma pani w genach. Podobno pani ojciec, który był skrzypkiem, nawet po przejściu na emeryturę ćwiczył po kilka godzin dziennie.

Tak i kiedyś na uwagę mamy, że przecież nie musi już tego robić, odpowiedział: „Jak ja mam przestać grać, skoro skrzypce są moim ukochaniem?". Piękne. To jest coś, co i ja mogłabym powiedzieć.

Jako młoda dziewczyna poznała pani artystów, którzy dziś są legendą.

W SPATIF-ie siedzieli wtedy Konwicki, Minkiewicz, Morgenstern, Dygat. My, młodzi, byliśmy w nich wpatrzeni, choć oczywiście nie było mowy o tym, żeby się z nimi spoufalać. To dzisiaj nie ma żadnych świętości. W życiu politycznym można dewaluować władzę i dawać obrzydliwy przykład młodzieży. Ja byłam wychowana inaczej. Bez względu na to, co się myśli o władzy – urząd i demokratycznie na niego wybranych ludzi trzeba szanować. I tak samo zawsze miałam szacunek do wspaniałych starszych kolegów. Potem wszystko runęło. Andrzej Łapicki opowiadał mi kiedyś, że na planie filmu zaprzyjaźnił się trochę z pewnym studentem szkoły teatralnej. No i później ów człowieczek na uczelni podszedł do niego, rektora, klepnął go w ramię i powiedział: „Stary, dzisiaj mnie na wykładzie nie będzie". My mieliśmy mistrzów, autorytety.

Oni wywarli wpływ na pani myślenie o sztuce?

Ogromny. Miałam wspaniałych profesorów: wspomnianego Bardiniego, Hanin, Sempolińskiego, a przede wszystkim Jana Kreczmara. To był genialny pedagog, uczył nas logiki przebiegu roli. Żelaznej konstrukcji zależności we wszystkim, co się robi na scenie. Czyli tego, czego zawsze trzymał się Jerzy Jarocki, wielki artysta. Kochaliśmy go i nienawidziliśmy. Jego przedstawienia były wymęczone. To było osiem miesięcy ciężkich prób i błądzenia, ale na końcu wszystko opierało się na mocnych podstawach. Nawet spektakle wznawiane po dłuższym czasie stały jak skała. Z kolei Edward Dziewoński tłumaczył mi, czym jest na scenie pauza. Zetknięcie się z nimi wszystkimi było wielką szkołą. Podobnie jak z Łomnickim czy Holoubkiem. Ale aktor uczy się do końca życia. Dzisiaj potrafią zaskoczyć mnie Maciej Prus czy Agnieszka Glińska.

W kinie też od razu została pani rzucona na głęboką wodę.

Na pierwszym roku zagrałam w „Zbrodniarzu i pannie" – znalazłam się na planie z Ewą Krzyżewską, Edmundem Fettingiem, Zbyszkiem Cybulskim. Z tym ostatnim grałam też w filmie „Sam pośród miasta". To był ogromny stres – myślałam tylko o tym, żeby się nie zbłaźnić, nie odstawać zbyt daleko. Ale stres jest w sztuce potrzebny. On spina, inspiruje.

W teatrze też miała pani tremę?

Oczywiście. Mam ją do dzisiaj. Zdarza się, że wchodzę na scenę jak dystyngowana dama, mówię wolno i spokojnie, a w środku wszystko we mnie umiera ze strachu. Jakbym sama sobie podrzynała gardło.

Z wiekiem i doświadczeniem ten lęk nie mija?

Może trochę. Ale zawsze, nawet przy setnym spektaklu, przychodzi ten moment: „No to wchodzę". Wtedy trzeba zaczerpnąć powietrza, zrobić krok i już nie ma odwrotu. Pociąg rusza.

Rozumie pani takie sytuacje jak ta, gdy Jacek Woszczerowicz grał po tragicznym wypadku syna albo Krystyna Janda po śmierci męża wsiadła do samochodu, pojechała do teatru i odrętwiała, niemal bez świadomości, wyszła na scenę?

Nie. Ja w dniu śmierci ojca nie byłam w stanie zagrać w „Pornografii" Gombrowicza w Ateneum. Poprosiłam dyrektora Warmińskiego, żeby zdjął spektakl. Są w życiu człowieka wydarzenia, które trzeba przetrawić w spokoju.

Dużo pani dla tego zawodu poświęciła. Rozpadły się pani cztery ważne związki. Także małżeństwo ze znanym włoskim dziennikarzem, bardzo w pani zakochanym. Zostawiła pani i jego, i Rzym, żeby pod koniec lat 60. wrócić do gomułkowskiej siermiężnej Polski.

Bo dostałam ciekawe propozycje. Sylwester Chęciński zaoferował mi rolę w „Tylko umarły odpowie" z Rysiem Filipskim, a dyrektor Rakowiecki zadzwonił i powiedział: „Jak wrócisz, zagrasz Laurę w »Zawiszy Czarnym«". Nie zastanawiałam się długo. A Polska? Pamiętam, że jak po tym rzymskim okresie wysiadłam z pociągu na dworcu, to najpierw uderzyły mnie szarość i chamstwo. Ludzie się tłoczyli, potrącali, nikt nie powiedział: „Przepraszam". Ale co z tego? Byłam u siebie.

Nie wróciła pani do Włoch.

Nie. Tu miałam ukochaną pracę.

Tam był ukochany mężczyzna.

Szkoda tego związku, ale to był środek socjalizmu. Franco nie mógł przyjeżdżać do Polski. A ja tam byłabym nieszczęśliwa i unieszczęśliwiłabym jego. W Rzymie mogłam co najwyżej zagrać w reklamie jabłek. Potrafiłam przez dziesięć godzin dziennie siedzieć po turecku na dywanie w holu i układać pasjanse. Albo szłam do kina na Quatro Fontane i na okrągło oglądałam kreskówki Disneya w sali pełnej dzieci. To po co miałam wracać?

Elżbieta Czyżewska wybrała Nowy Jork. Zagrała z nią pani w 1982 roku w „Odwecie". Pani była wtedy stąd, ona – stamtąd. Staczająca się coraz bardziej i coraz bardziej samotna.

Mówiłam jej: „Elka, jeszcze możesz wskoczyć do ostatniego wagonu tego pociągu, co już ci odszedł". Nie chciała. Przegrała. Zawodowo i życiowo. Mąż odszedł, przestała grać. Ale może wtedy wydawało jej się, że da radę?

Pani nigdy nie żałowała decyzji o powrocie?

Nigdy. Zawód pięknie mi odpłacił. Podarował mi tyle życiorysów i charakterów, ile miały moje bohaterki. Grałam kobiety bardzo różne, nie dałam się zaszufladkować.

Gdzie czuła się pani bezpieczniej – w kinie czy teatrze?

Kiedyś przyjęłam epizod w „Ucieczce z kina Wolność". Grałam byłą żonę cenzora. W trakcie naszej rozmowy Janusz Gajos wychodził na balkon, wracał i kończyliśmy scenę. Rola była świetnie napisana, dobrze spointowana. Obejrzałam film podczas festiwalu w Gdyni i zamarłam. Patrzę: Janusz wychodzi na balkon i koniec. To był dla mnie cios. W teatrze taka rzecz by się nie zdarzyła: wchodząc na scenę, mam rolę w garści. Niezależnie od tego, czy jest mała czy duża. Kiedy przed laty w „Cydzie" Hanuszkiewicz zmuszał mnie, żebym była infantką uległą, oponowałam: „To trzeba było zaangażować kogoś innego, bo ja czuję tę postać inaczej". I wtedy Ola Śląska wzięła mnie za ucho w kulisę i powiedziała: „Przestań się z nim kłócić. Kurtyna idzie w górę. Boga nie ma. Ty jesteś". Za to też kocham teatr. Kino jest fascynujące, ale aktor bywa w nim bezbronny. Nożyce. Ciach. I nie ma pointy.

A to nie są takie sytuacje, kiedy się myśli: „Stanę za kamerą"? Nigdy nie miała pani ochoty na reżyserię?

Nie nadaję się do tego. Podobnie jak do uczenia, choć ludzie często mnie pytają: „Dlaczego nie prowadzisz zajęć w szkole teatralnej?".

No właśnie, dlaczego nie prowadzi pani zajęć w szkole teatralnej?

Są aktorki, które robią to świetnie. Komorowska, Seniuk... Boję się, że ja bym studentów pozabijała. Nie mam cierpliwości i dyplomacji. Mówię to, co myślę. I nie wybaczam niedołęstwa. Kiedyś w spektaklu Teatru Telewizji mówiłam jako Maria Callas takie zdanie: „Przeciętność w sztuce jest czymś nie do wybaczenia".

Nie każdy jest geniuszem.

Ale też nie każdy stawia sobie wysoko poprzeczkę i chce się rozwijać. Dzisiaj nawet dobrzy aktorzy potrafią rozmienić talent na drobne. Chcą zbudować dom, kupić samochód, więc podejmują się różnych zadań. Ja im tego nie zabraniam, nie mam prawa. Ale sama żyję inaczej. Własnych przekonań nie jestem się w stanie pozbyć.

Jednak zagrała pani w telenoweli „Egzamin z życia".

Miałam nadzieję, że coś się z tego wykluje. Dostałam scenariusze 32 odcinków. Zagrałam nauczycielkę maturalnej klasy, która potem miała z uczniami wędrować przez ich życie. Ale to się rozsypało. Kolejne części były pisane na bieżąco, nie było szansy na zbudowanie czegokolwiek. Więc nie, to mi nie odpowiada.

Na początku lat 70. zyskała pani popularność jako serialowa „Doktor Ewa".

Ale ja wtedy również niemal co miesiąc pojawiałam się w sztukach Teatru Telewizji, więc widzowie nie utożsamiali mnie wyłącznie z wiejską lekarką. Znali różne moje twarze. Zwłaszcza że Teatr Telewizji był bardzo oglądany. W poniedziałki pięć po ósmej na ulicach niemal zamierało życie. Zresztą jednocześnie przeżyłam nagonkę. Recenzenci wieszali na mnie psy, że nie mam pojęcia o sztuce lekarskiej. Tadeusz Konwicki powiedział mi wtedy: „Pamiętaj, Ewa, antyreklama jest genialną reklamą". I rzeczywiście, karawana poszła dalej. Przez lata grałam non stop, zaskarbiłam sobie u ludzi trochę sympatii. Dziś zdarza mi się, że w tramwaju ktoś mówi do mnie: „Pani Ewo...", jak do znajomej. Albo zaczepia mnie na przystanku. To miłe. Zwłaszcza że przecież nie narzucam się ludziom ze swoją osobą. Nie lubię tych wszystkich ścianek, gdzie fotografowie krzyczą: „Ewa! Ewa! Tutaj!", nie organizuję ustawek. Proszę mi wierzyć, tak też można. Nie trzeba handlować swoją prywatnością.

Dzisiaj rubryki towarzyskie i plotkarskie portale stały się częścią naszej kultury. Wierzy pani, że gwiazda telenoweli mogłaby spokojnie pójść na randkę albo urodzić dziecko?

A pani myśli, że ktoś śledzi jakieś panienki i z ukrycia fotografuje je w kawiarniach? To są zdjęcia nadawane, a często też opłacane. Tylko co to za popularność? To skundlenie. Bywanie na otwarciu centrów handlowych, sklepów z torebkami i restauracji nie jest wpisane w zawód aktora. I niedobrą rolę odgrywają w tym wszystkim media.

Jak się pani w tym medialnym, napędzanym przez telenowele, show i eventy świecie odnajduje ze swoim podejściem do sztuki?

Wcale nie chcę się w nim odnaleźć. Obniżanie poprzeczki jest straszliwą szkodą. W ponurych czasach komunizmu w dwóch programach telewizyjnych można było znaleźć teatr poniedziałkowy, teatr poezji, teatr faktu, teatr sensacji. Sztuki znakomitych dramaturgów, wyreżyserowane przez świetnych artystów, z kreacjami wybitnych aktorów. Dzisiaj w najbardziej oglądanych pasmach królują bzdurne opowiastki i programy, w których ludzie gotują, a faceci szukają żon. Wyobraźnię buduje się, pokazując jakieś wzorce i namawiając do samodzielnego myślenia. Tymczasem współczesne media są odpowiedzialne za niedomogi psychiczne młodzieży. Muszą to zrozumieć, bo rośnie już druga generacja przygłupów, ludzi wyzutych z wyobraźni, z odczuwania. Psychiczne fantomy, ślęczące przed komputerami, niemające pożywki dla bakterii, które pomagają tworzyć wartości w sobie samym.

Na jubileuszowym przedstawieniu z okazji 50-lecia pracy zawodowej powiedziała pani, że w aktorstwie jest przepaść między słowami „zaistnieć" i „istnieć". Żeby zaistnieć wystarczy czasem – jak to mówią aktorzy – być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. ?Ale co robić, żeby istnieć?

Mój tata mówił: „Praca, praca, talent, praca, praca, praca i szczęście". Ale to ostatnie nie wiadomo skąd przychodzi.

Pani je miała?

Miałam. I mam, skoro mogę w dalszym ciągu funkcjonować zawodowo.

Miłość widzów bywa krucha. Aktorstwo nie daje poczucia pewności. Jest strach, że nie będzie następnej roli. Rozmawiałam z amerykańskimi gwiazdami, ludźmi, którzy mieli za co żyć w luksusach do końca życia, a jednak przyznawali, jak bardzo się boją milczącego telefonu.

Bo to nie chodzi o pieniądze, tylko o życie. W „Cydzie" mówiłam w monologu infantki: „Stracić cale nadzieję jest skończyć kochanie". Odebranie człowiekowi nadziei, uświadomienie mu, że jest niepotrzebny, równa się jego śmierci.

Ale to los wielu artystów. Jak to przeżyć?

Nie wiem.

Pani wciąż trwa w zawodzie. Gra pani w kilku przedstawieniach Teatru Narodowego, i to jakich! „W „Tangu", „Łysej śpiewaczce", „Kotce na gorącym blaszanym dachu", „Pożegnaniach". Jednak kino w ostatniej dekadzie zaoferowało pani zaledwie dwie duże role – w „Piątej porze roku" Domaradzkiego i w „Zbliżeniach". Te tytuły, podobnie jak przepiękna „Pora umierać" z Danutą Szaflarską, są wyjątkami potwierdzającymi regułę: na świecie Michael Haneke dostaje Złotą Palmę i Oscara za „Miłość", a u nas filmy o starszych ludziach niemal nie powstają.

Wkurza mnie to maksymalnie. Mam doświadczenie, coraz większą wiedzę i umiejętności, ale polscy reżyserzy wychodzą z założenia, że miłość, przyjaźń i życiowe dramaty mogą dotyczyć tylko młodych. Artyści z pokolenia czterdziestolatków zwykle rozliczają się z własną młodością. Starszy aktor może u nich zagrać postać marginalną – babkę, ciotkę. Rzadko kapnie nam coś ciekawego. Ale nie płaczę z tego powodu. Danusia Szaflarska dostała wielką rolę od Doroty Kędzierzawskiej. Może jak się jeszcze trochę zestarzeję, to ktoś się mną zainteresuje.

Gdyby dzisiaj stanęła pani przed studentami w Akademii Teatralnej, co by im pani powiedziała?

Nie wiem, zdaję sobie sprawę, że jestem dinozaurem i to, co mam im do powiedzenia, nijak ma się do tego, co potem zobaczą za murami szkoły. Jestem poza barierą dźwięku, którą sama sobie wyznaczyłam. Nie chcę wchodzić w świat, który mnie nie fascynuje. Ale oni muszą w nim istnieć. Więc moje recepty nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości.

A pani sama ma jakieś zawodowe marzenia?

Kiedyś bardzo chciałam zagrać Blanche w „Tramwaju zwanym pożądaniem". Przeszło mi, jak zobaczyłam film Kazana z nieosiągalną Vivien Leigh. Dzisiaj myślę o roli Elżbiety I w „Marii Stuart" Schillera. To jest zawsze aktualne: walka o rząd dusz, o władzę, o swoje pryncypia. Widziałam kilka aktorek grających tę postać, ale jeszcze coś dla siebie bym w niej znalazła.

Czyli jak zawsze sięga pani na najwyższą półkę?

Tak, wiem: niełatwo dziś trwać ludziom, którzy marzą o roli królowej Elżbiety. Ale gdzieś z boku sobie żyjemy. Zasklepiamy się w swojej małej szkatułce, otorbiamy i – jak śpiewa Młynarski – „robimy swoje". A czasem jak ślimaki wystawiamy różki i mówimy: „Jestem!".

—rozmawiała Barbara Hollender

70 razy na dużym i małym ekranie

Urodziła się 25 kwietnia 1942 r. w Warszawie. Występowała w warszawskich teatrach: Ludowym, Kwadrat, Nowym, Ateneum, obecnie Narodowym. Na scenie stworzyła wiele znaczących kreacji, w spektaklach reżyserowanych m.in. przez Mariusza Dmochowskiego, Jerzego Rakowieckiego, Jerzego Jarockiego, Macieja Prusa, Agnieszkę Glińską. Na ekranie – małym i dużym – pojawiła się w ponad 70 produkcjach. Jej najważniejsze filmy to: „Cudzoziemka" Bera, „Sceny dziecięce z życia prowincji" Zygadły, „Dotknięci" Saniewskiego, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" Barei, „Ogniem i mieczem" Hoffmana, „Piąta pora roku" Domaradzkiego. Na zdjęciu w roli Matki w filmie Magdaleny Piekorz „Zbliżenia", który od piątku 24 października jest w kinach.

Co jest dla pani w życiu najważniejsze?

Zawód. Kilka bliskich osób. I poczucie wolności.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico