Tej nocy też nie dawał jej spać. Myślała o ciele, bo i o czym miała myśleć kobieta z jej przeszłością? Nie dosyć jej było, że widziała, jak umiera, cały czas myślała o tym, żeby dotknąć go jeszcze raz. Pewnie znowu chciała się zapomnieć, rozpuścić włosy i wetrzeć nimi w martwe ciało nieprzyzwoicie drogi olejek. Jakby znów był tamten wieczór i nic się nie zmieniło. To o tym musiała myśleć, wychodząc przed świtem, kiedy porządni ludzie głęboko śpią. Ale ona nigdy nie była porządna, dlatego jako pierwsza dowiedziała się o zmartwychwstaniu.
Pobiegła od razu do tych, którzy podobno się przestraszyli, a może tak naprawdę siedzieli w zamknięciu, bo od trzech dni dyskutowali, jak wpleść śmierć Boga w nową doktrynę. Potem nazwali ją ich, apostołów apostołką – tą, która miała wiadomości z pierwszej ręki. Skruszoną zaczęto ją nazywać później, ale tak już zostało, chociaż Paweł VI usunął to słowo z kalendarza liturgicznego w dniu, w którym Kościół wspomina Marię Magdalenę.
Dnia, który – co ważniejsze od wszystkich słów i wyjaśnień, jakimi można go otoczyć – wypada w samym środku lata. Kiedy powietrze jest lepkie od nieczystych myśli, a godziny przed świtem mają tamtą temperaturę, parują tym samym wstydem i nadzieją. Tylko o tej porze roku można tak naprawdę zrozumieć, że jej zachowanie nie miało w sobie nic ze skruchy. Nie zerwała z rozpustą, tylko doprowadziła ją do ostatecznej konsekwencji. Nawet upadek może być powołaniem; trzeba mu tylko zachłanności, niekończącej się i niecierpliwej. Niedosyt jest przedsmakiem nieba – kobietą upadłą tak nisko, że aż pragnienie dotyku zaprowadziło ją do pustego grobu.
Zobaczyć ją taką, jednocześnie zawiedzioną i szczęśliwą, to jak nałożyć na własne słabości coś gorszego od najsurowszego zakazu – obowiązek nieskończonej zachłanności. To stąd, dla ujarzmienia tej szalonej i nieprzyzwoitej świętej, wzięły się „Kod Leonarda da Vinci" i „Ostatnie kuszenie Chrystusa". One tylko udają, że prowokują, stawiają niewygodne pytania i zachęcają do otwartości myślenia. Tak naprawdę jest w nich jakaś udręczona prośba o spokój, próba poskromienia nieskończonego rozpasania Marii z Magdali.
Co roku odkrywam w sobie ten odruch Browna i Kazantzakisa. Kiedy zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinienem zatkać synowi uszu, gdy cały kościół śpiewa o niej: „patronko ognia, który w nas płonie; głodu, któremu nigdy nie dosyć".