Aligator i postęp

Może do faktu, że sprawy płci nabrały takiego znaczenia, przyczynił się tak propagowany „koniec historii"? Chociaż jest to bzdurne pojęcie, ktoś mógł uznać, że w ahistorycznej pustce trzeba sobie czymś urozmaicać życie.

Aktualizacja: 30.04.2015 21:19 Publikacja: 30.04.2015 21:01

Aligator i postęp

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

W różnych krajach to samo słowo znaczy co innego, nawet jeśli brzmi identycznie lub podobnie. W perspektywie historycznej jest jeszcze gorzej. „Demokracja" i „republika" jako terminy polityczne powinny były przestać mieć znaczenie, gdy stały się przymiotnikami określającymi system w krajach komunistycznych: Niemiecka Republika Demokratyczna, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Można pęknąć ze śmiechu. Problem polega jednak na tym, że ludzie nie pękają ze śmiechu, ale powoli przyzwyczajają się do rozmywania się znaczeń.

Warto pamiętać, że „liberalizm" znaczy co innego w Europie niż w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak konserwatyzm czy socjalizm. Amerykanie nigdy nie mieli silnej partii komunistycznej ani socjalistycznej i w większości wypadków nie kojarzą socjalizmu z komunizmem, podobnie zresztą jak nie kojarzyli ich pepeesowcy na emigracji. Dla nich komunizm był zaprzeczeniem socjalizmu, podczas gdy ludzie, którzy doświadczali demokracji ludowej, nie widzieli różnicy między socjalizmem i komunizmem. Prowadzono na ten temat wielogodzinne spory, zwłaszcza w Londynie, starzy socjaliści śpiewali pieśni, od których przybyszom z kraju chodziły ciarki po plecach.

W Stanach „komunista" kojarzy się dziś zazwyczaj Amerykanom bardziej z poczciwym Gorbaczowem niż ze Stalinem, a miłośnikom kina klasycznego z Gretą Garbo w roli Ninoczki w filmie Ernsta Lubitscha. A „socjalista" jest kojarzony często ze związkami zawodowymi, chyba że ktoś pamięta jeszcze Jacka Londona, który, jak się okazuje, był dużo popularniejszy po socjalistycznej stronie muru berlińskiego niż w swojej ojczyźnie.

Ewolucjoniści zza oceanu

W USA nawet prawa człowieka kojarzą się inaczej. Kiedy wiele już lat temu mój fryzjer na pytanie, czym się zajmuję, usłyszał, że „prawami człowieka" – zakrzyknął zdumiony: „ależ ja nie wiedziałem, że jest pani lesbijką". Moje zdumienie było tym większe, że był on uchodźcą z Wietnamu. Tyle że przyjechał jako dziecko, a pracował przy Dupont Circle w Waszyngtonie, ówczesnym centrum barów gejowskich.

Ponieważ tak czy owak musiałam coś wpisywać w rubryce „zawód wykonywany" (occupation), zwłaszcza w podaniach o wizy, a „działacz w dziedzinie praw człowieka" brzmi równie głupio jak „pomocnik w budowaniu demokracji", wpisywałam na zmianę albo „prezydent" (kilkuosobowej organizacji IDEE), albo SHN (Student of Human Nature) i nikt mi już nie zadawał dodatkowych pytań.

Z podobnymi różnicami znaczeń mamy do czynienia w przypadku pojęcia postępu. W Europie i Azji postęp nie był zazwyczaj zbyt przyjemny ani nawet jednoznaczny. Na przykład gilotyna, czyli urządzenie do ścinania głowy, została w czasie rewolucji francuskiej udoskonalona przez dwóch chirurgów. Postępowość polegała przede wszystkim na udoskonaleniu kąta, pod jakim ostrze padało na szyje skazańców: szybko i celnie. Ścięto w ten postępowy sposób około 20 tysięcy zbędnych arystokratów i rewolucjonistów. Lenin udowodnił jednak, że był to postęp tylko czasowy – wraz z pojawieniem się dynamitu (1867) i karabinów maszynowych (1883) gilotyna stała się zbędna. W latach 1918–1922, w imię postępu, życie w bolszewickiej Rosji i okolicach straciło do dwóch milionów ludzi. Można by nawet cynicznie powiedzieć, że między Stalinem i Hitlerem trwał w latach 30. i 40. nieustający wyścig w dokonywaniu postępu w ludobójstwie. Stalin zachowywał się niesportowo, mógł więc 70 lat temu odtańczyć lezginkę na grobie swego pokonanego konkurenta.

W Stanach Zjednoczonych postęp kojarzy się najczęściej z wynalazkami technologicznymi innymi niż gilotyna: z maszynami parowymi, elektrycznością, telefonem. „Era postępu" to w historii USA pierwsze kilkanaście lat XX wieku kojarzone przede wszystkim z prezydentem Teodorem Rooseveltem. Wprowadzono wtedy szybko wiele reform społecznych i politycznych: powstało prawo pracy, stworzono prawa ograniczające korupcję i monopole handlowe, wprowadzono podatki i przepisy pozwalające na rozwój kolejnictwa.

Zasadnicza jednak różnica w rozumieniu postępu po obu stronach Atlantyku wywodziła się z faktu, że w Stanach przyjęte było ewolucyjne (do czasu) wprowadzanie zmian zgodnych z konstytucją i prawem, podczas gdy w Europie i Azji postęp miał być wprowadzany drogą rewolucyjną, czyli wbrew prawu i wbrew zasadom demokracji; innymi słowy – wbrew woli większości. W Stanach tak zwanych postępowców znaleźć można było w obu dominujących partiach politycznych, a wyznacznikiem postępu mógł być stosunek do niewolnictwa, do praw wyborczych lub dostępu do co najmniej podstawowego szkolnictwa. Prawie każdy krok postrzegany jako postęp musiał być zaakceptowany przez wszystkie trzy niezależne od siebie filary sprawowania władzy.

Konstytucję traktuje się w Stanach bardzo poważnie, nie podlega ona zmianom w zależności od humoru prezydenta czy większości parlamentarnej w danym momencie. Zmiany konstytucji polegają na dopisywaniu do niej poprawek, których przez 226 lat ratyfikowano 27 (z czego dwie, w sprawie prohibicji, znosiły się nawzajem, a 27., obowiązująca od ponad 200 lat, bardzo by się w Polsce spodobała: podwyżki dla posłów obowiązują od następującej kadencji). W najnowszych czasach największym zainteresowaniem cieszyła się propozycja poprawki ERA – Equal Rights Amendment, czyli poprawka dotycząca równych praw. Chodziło o równe prawa kobiet i mężczyzn. Przepychanka trwała przez 57 lat i ostatecznie jednak do jej ratyfikacji zabrakło wymaganych głosów 2/3 stanów. To, co ciekawe i co zakłóca tradycyjne (niesłuszne) myślenie o podziałach partyjnych, to fakt, że za poprawką była z początku Partia Republikańska, potem różne skrzydła obu partii, a na końcu ERA stała się jednym z głównych haseł demokratów, i zjednoczyła republikanów w oporze.

Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna? Można pęknąć ze śmiechu. Problem polega jednak na tym, że ludzie nie pękają ze śmiechu, ale powoli się przyzwyczajają do rozmywania się znaczeń.

Już w końcowych latach walki o tę poprawkę, która padła ostatecznie na początku prezydentury Ronalda Reagana, słychać było argumenty tak charakterystyczne dla dzisiejszej zabawy w postępowość: nie ma żadnej różnicy między płciami, kobiety i mężczyźni są we wszystkim równi, a to, że tylko kobiety mogą rodzić dzieci i dlatego tradycyjnie mężczyźni polowali, łowili ryby czy uprawiali pola, jest czystą niesprawiedliwością, której należy zaradzić za pomocą poprawki do konstytucji. Kobiety przeciwniczki ERA zwracały uwagę, że poprawka nie tylko zmusi kobiety do służenia w wojsku, ale będzie dyskryminacyjna zwłaszcza w stosunku do matek, niesprawiedliwa w kwestii alimentów, rent i zawodów, które mogą się okazać za ciężkie. Dyskusje społeczne zawsze są w takich sprawach potrzebne, ale są tematy, które bardziej niż inne są w stanie wywołać zdumiewającą irracjonalność i okopanie się na swoich pozycjach, co uniemożliwia dyskusję, a prowadzi do głębokich podziałów. Kiedyś takim tematem była kwestia niewolnictwa, która przerodziła się w wojnę domową, w której zginęło i zaginęło około miliona ludzi, czyli 2 procent ludności, co przełożyłoby się dziś na 6 milionów ofiar. (A propos, dla amatorów poloników: sławiący abolicjonistę wiersz Norwida „Do obywatela Johna Browna" jest chyba bardziej znany w Stanach niż w Polsce).

Dopiero ostatnie lata walk w długiej wojnie o poprawkę ERA doprowadziły do przepaści między republikanami i demokratami w kwestiach szeroko rozumianych spraw płciowych, które czasem wydają się głównym tematem politycznym. Może do faktu, że sprawy płci nabrały takiego znaczenia, przyczynił się tak propagowany koniec historii? Chociaż jest to bzdurne pojęcie, ktoś mógł uznać, że w ahistorycznej pustce trzeba sobie czymś urozmaicać życie.

Korekta lekkoatlety

Mimo że prawda jest dużo bardziej skomplikowana, w opinii publicznej demokraci uchodzą teraz za postępowców, a republikanie za wsteczniaków. Ilustracją tego mogą być komentarze ostatnich dni: Bruce Jenner, olimpijski mistrz wieloboju i jeden z nielicznych mężczyzn w rodzinie Kardashianów, znanych z tego, że są Kardashianami, upublicznił w dwugodzinnym wywiadzie, że jest właśnie w trakcie stawania się kobietą. – To, że Jenner zadeklarował, że jest transseksualny – to nic specjalnie zaskakującego, ale że przyznał się przy tej okazji do bycia republikaninem i chrześcijaninem, to dopiero sensacja! – zauważył pewien komentator.

Proszę zwrócić uwagę na czasowniki: zadeklarował i przyznał się. Słowa, jak wiemy, są bardzo ważne i dlatego można być dumnym, że Polska nie zostaje w tyle za postępem światowym. W polskiej Wikipedii, dzień po wywiadzie, znalazłam zdanie, że „Jenner rozpoczął proces korekty płci". No proszę – nie zmiany, ale korekty. Coś musiało bardzo przeszkadzać trzykrotnie żonatemu ojcu sześciorga dzieci. Aż się prosi, żeby powiedzieć co.

Zmiany płci nagle stały się papierkiem lakmusowym postępowości, wypierając z pierwszego miejsca małżeństwa jednopłciowe. Wygrali na tym bracia Fidel i Raul Castro, którzy przekonali panią Clinton i prezydenta Obamę, że są na dobrej drodze do wolności, wykonując w krótkim okresie trójskok: Fidel przeprosił za to, że przez dziesięciolecia wsadzał homoseksualistów do więzienia, Raul oznajmił, że państwo będzie płaciło za operację zmiany płci, a w dniu urodzin Fidela zarejestrowano oficjalnie (i sfinansowano przez panstwo) ślub pierwszego transseksualisty. Nie pamiętam już tylko, czy było to małżeństwo hetero czy nie.

Debaty na temat jednopłciowych małżeństw czy zmian płci wydają się bardzo dziwne w społeczeństwie, które jest seksualnie pruderyjne. Wyszydza się muzułmanki, które zakrywają łokcie, ale na plaży w USA nawet kilkumiesięczne dziewczynki chodzą obowiązkowo w stanikach (których jednak biustonoszami nie można nazwać). Niektórzy lekarze krępują się badać pacjentki, czy to dlatego, że nie są przyzwyczajeni, czy też dlatego, że nie chcą być oskarżeni o seksualne zaczepki. Pracownicy (i pracownice) wielu instytucji muszą podpisywać zobowiązania, że nie będą nikogo (zwłaszcza podwładnych) molestować, a molestowaniem nazywane jest właściwie wszystko, łącznie z „elevator look" – „spojrzeniem windowym", czyli zmierzeniem wzrokiem osoby płci dowolnej od stóp do głów lub odwrotnie. Ta wrażliwość nie przeszkadzała jednak opisywać w najdrobniejszych detalach erotycznych przygód prezydenta Clintona czy wszystkich panien Kardashian.

W narracji feministyczno-postępowej, w której nie ma różnic między kobietami i mężczyznami, ci ostatni są jednak inni: cechuje ich niesłychana wprost chęć do gwałcenia kobiet. Też uważam, że za gwałt należy ludzi sądzić i skazywać tam, gdzie został on udowodniony. Niepokoją mnie jednak zmiany, które zaszły w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. Trzydzieści lat temu wyrzucano z uczelni studentów, którzy oszukiwali, a profesor podejrzany o plagiat powinien był wyskoczyć z dziesiątego piętra. Dziś masowe jest ściąganie z internetu, a plagiatorzy tłumaczą, że się pomylili i wyleciał im cudzysłów. Ale oskarżani o przemoc seksualną studenci i profesorowie wylatują na bruk nawet mimo braku dowodów. Znów ciekawe, niby różnic nie ma, ale oskarżanymi są zazwyczaj mężczyźni. Przez kobiety.

Chłopcy w sukienkach, płaskie modelki

Bywały przypadki, gdy w szkołach podstawowych nauczyciel wprowadzał dzień, w którym chłopcy mieli przyjść przebrani za dziewczynki i odwrotnie. To się jednak nie rozpowszechniło, bo w Stanach rodzice mają bardzo dużo do powiedzenia w sprawach szkół, które podlegają stanom, a nie rządowi federalnemu, a w dobrych publicznych szkołach dużą rolę odgrywają PTA (Parents Teachers Association). Postępowy liberał może wprawdzie głosować na radnego o dowolnej preferencji seksualnej, ale woli nie widzieć swojego syna przebranego za dziewczynkę.

Do gatunku „co innego myślimy, a co innego mówimy" należy też omawiana ostatnio szeroko sprawa zbyt chudych modelek. Parlament Francji, który tak jak wiele innych parlamentów nie ma nic lepszego do roboty, wprowadził prawo zabraniające pokazywania zbyt chudych modelek. Oczywiście wywołuje to natychmiast powstawanie specjalnych komisji i zespołów ustalających, co to znaczy „zbyt", czy prawo obowiązuje brazylijskie modelki we Francji lub francuskie modelki w Polsce. Tak czy owak pomysł wzbudził ogólny zachwyt: wiadomo, anoreksja jest szkodliwa, a biedne modelki nie dojadają, ale nikt nie powiedział, jak to się stało, że w ciągu 40 lat modelki zaczęły bardziej przypominać Adonisów niż Wenus. A odpowiedź jest prosta, choć bardzo, ale to bardzo niepoprawna politycznie. To już nie Coco Chanel czy Elsa Schiaparelli decydują o wyglądzie modelek, ale panowie Yves Saint Laurent czy Gianni Versace.

Powszechnie wiadomo, że poprawne politycznie jest mówienie „on lub ona", gdyż zwrot „ono" („it") nie zostało zaakceptowane przez użytkowników. Ta skłonność do obiektywizmu odbija się jednak negatywnie na innym koniku postępowych liberałów. Kochają oni bowiem, bardziej niż my, konserwatywni wsteczniacy – przyrodę. Ale wydrukowanie milion (albo więcej) razy dziennie „lub ona" w gazetach na całym świecie prowadzi do nadmiernego wycinania drzew w Amazonii, od czego robią się dziury w ozonie... A jednak wrażliwość postępowa nie daje za wygraną. Mimo mojego cynizmu wzruszyłam się jednak niedawno w parku przyrodniczym na Florydzie, gdy przewodniczka pokazała coś, co wyglądało na kłodę, i powiedziała. „To jest aligator. On lub ona właśnie śpi".

Dziecko dla narkomana

Schemat konserwatyści-lewacy (republikanie-demokraci) nie sprawdza się również w innych sprawach. Jak wszyscy dobrze wiemy, ustawowo dozwolone przerywanie ciąży należy do programu liberałów, a konserwatyści powinni, wedle wszelkich reguł europejskich, optować za zakazem aborcji. Przerywanie ciąży, pacyfizm, „wrażliwość społeczna", ukochanie człowieka i przyrody należą w powszechnym mniemaniu do wachlarza poglądów liberalno-postępowych (w amerykańskim rozumieniu terminu).

W Stanach jednak podział jest bardziej skomplikowany i niekoniecznie otwarcie formułowany. Splątany on jest bowiem z poglądem na rolę państwa opiekuńczego i niezgodą na to, że rośnie już czwarte czy piąte pokolenie „welfare family", której schemat często wygląda tak, że stosunkowo młoda babcia czy prababcia wychowuje za pieniądze państwowe stadko wnuków czy prawnuków, których ojcowie gdzieś się zapodziali, a matki są albo w więzieniu, albo się narkotyzują. Dziwne może się wydawać, że w kraju, gdzie dwunastoletnie dzieci uczone są nakładania prezerwatywy na model członka i istnieją środki antykoncepcyjne zarówno działające w trybie „dzień po", jak i „zabezpieczające" na trzy lata, ktoś może mieć niechciane dziecko.

Badania jednak pokazują, że w pewnych podkulturach przerywanie ciąży uchodzi za mniej kłopotliwe niż jej zapobieganie (podobnie było zresztą w ZSSR. Amerykanka, która studiowała w Moskwie w latach 80., opowiadała, jak w oku pani ginekolog pojawiło się ogromne zdumienie na prośbę o środki antykoncepcyjne: „to abort wam nie nrawitsja? – a pocziemu?" – spytała). Są republikanie i konserwatyści, którzy obawiają się, że zakaz przerywania ciąży podniesie znacznie liczbę dzieci rodzinnie zaniedbanych.

Te „dzieci rodzinnie zaniedbane" wymyśliłam na potrzeby tego artykułu, bo zwrot ten świetnie oddaje nowomowę, w której funkcjonujemy. Mówię o dzieciach, które nie znają rodziców, nie widzą książki, póki nie pójdą do przedszkola, siedzą przed telewizorem i jedzą buły z McDonalda. Te dzieci są skazane na porażki życiowe właśnie przez postęp społeczny. Tylko rodzice mogą dziś zadecydować o oddaniu dziecka do adopcji. Sądy mogą to robić w nadzwyczajnych przypadkach, ale wolą przekazać dziecko rodzinie zastępczej. A rodzice i rodzina nie chcą oddawać, bo na dziecko dostają od państwa pieniądze i bony żywnościowe.

Znałam to wszystko z opowieści bardzo społecznie zaangażowanych znajomych, często lewicowych, którzy w ten właśnie sposób tracili swoją lewicowość, ale ostatnio doświadczyłam sprawy niemal osobiście: moi znajomi chcieli wziąć na wychowanie swego nowo narodzonego wnuka. Rodzice wnuka, narkomani, dziecka oddać nie chcieli i mieszkają w mieszkaniu z innymi narkomanami. Pracownica społeczna mówi, że trzeba nowym rodzicom dać szansę, a moi znajomi nie mogą nawet pójść do sądu opiekuńczego, bo są biali, a dziecko jest Mulatem, a zatem wedle prawa – pierwszeństwo w opiece nad nim ma rodzina należąca do mniejszości rasowej.

Słowa „Mulat" też nie powinno się używać, podobnie jak i słowa „Murzyn", czyli „Negro" po angielsku. Z tym że ludzi czy grupy ludzi należy określać, gdy tylko można, nazwami, które im się podobają, akurat się zgadzam. Po różnych próbach językowych zapanowała powszechna zgoda, że należy używać zwrotu African-American. Świetnie! – Tyle że biedni komentatorzy telewizyjni wyrzucili ze swego słownictwa słowo „black", czyli czarny, i nagle w kontekście, w którym istotne jest, kto jest biały, a kto czarny, czyli w Afryce Południowej, Nelson Mandela był określany terminem „African-American".

To, co w danym roku jest zabronione, obowiązkowe czy dozwolone, oczywiście się zmienia: najłatwiej wykryć to, oglądając seriale telewizyjne. Ostatnio górą okazują się kobiety: są nie tylko najlepszymi szpiegami („Homeland" i „The Americans"), wojskowymi („The American Odyssey") czy prawnikami („The Good Wife"), ale mają ponadto zawsze bardzo ciekawe córki. Synowie, podobnie jak mężowie, są dysfunkcjonalni lub słabi. Amerykanie, zwłaszcza wyżsi oficerowie i biznesmeni, są okropni. Wszystko zdrajcy i mordercy. Azjaci są zazwyczaj OK, a Afrykanie dobrzy tylko, jeśli są chrześcijanami.

Ale chyba idzie nowe. W jednym z wyżej wymienionych seriali pozytywnym bohaterem jest muzułmanin-transwestyta, kochanek liberalnego generała armii kraju muzułmańskiego. Proszę, i można bez gilotyny.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał