Wyliniały perski demon

Iran to trwająca już dwa i pół tysiąca lat tradycja kulturowo-państwowa, a jego zachodni sąsiedzi to tylko wzbogacone na ropie beduińskie plemiona.

Aktualizacja: 17.05.2015 07:11 Publikacja: 15.05.2015 01:00

Przygotowani na atak z ziemi, nieba – i z powietrza. Defilada komandosów irańskich, kwiecień 2011. F

Przygotowani na atak z ziemi, nieba – i z powietrza. Defilada komandosów irańskich, kwiecień 2011. Fot. Atta Kenare

Foto: AFP

Podpisanie porozumienia w sprawie irańskiego programu nuklearnego i nowa polityka prezydenta Obamy wobec Teheranu otwierają drogę nie tylko do zdjęcia sankcji nałożonych na ten kraj, ale i przywrócenia go na łono „normalnych państw", z którymi uprawia się handel i dyplomację. Długotrwała stygmatyzacja wytworzyła kulturową kliszę, w której Iran to ostoja obskurantyzmu, fanatyzmu, prześladowań kobiet i mniejszości, a dodatkowo eksporter terroryzmu.

Z pewnością wielu Irańczykom z klasy średniej żyje się tam kiepsko, ale wątpliwe, by chcieli przeprowadzić się na przykład do Arabii Saudyjskiej, głównego sojusznika Ameryki w Zatoce Perskiej, nie mówiąc o Iraku, „wyzwolonym" 12 lat temu przez wojska amerykańskie. Na tym tle Iran jawi się jako kraj niemal wolnomyślicielski i bezpieczny, co szczególnie rzuca się w oczy na tle regionu.

Premier Izraela Benjamin Netanjahu uważa wprawdzie kraj Persów za wcielenie wszelkiego zła i usiłuje zarazić tym przekonaniem Kongres USA, a przynajmniej jego republikańską część, ale nie potrzeba szczególnie przenikliwych analiz, by dojść do wniosku, że mocno przesadza.

Iran nie jest większym rozsadnikiem zła niż wielu bliskowschodnich sojuszników Stanów Zjednoczonych, a na pewno mniejszym niż Państwo Islamskie czy Al- -Kaida. Co nie oznacza, że nie popełniał i nie popełnia czynów nagannych czy wręcz zbrodniczych. Warto jednak zachować proporcje w ocenach. Na tle wydarzeń w Syrii, Iraku, Libii czy Jemenie Iran pozostaje oazą stabilności i rozsądku. Państwem, z którym nie tylko powinno się współpracować, ale wręcz należy włączyć je jak najszybciej do rozwiązywania palących bliskowschodnich problemów.

Klisza kulturowa demonizująca Iran opiera się na trzech fundamentalnych przesądach, a wszelka krytyka tego państwa jest ich pochodną.

Stygmatyzacja nie wzięła się znikąd. Trzeba przyznać, że porewolucyjny Iran zapracował na swoją czarną legendę. Już przebieg rewolucji islamskiej i pierwsze kilkanaście miesięcy po obaleniu szacha Rezy Pahlaviego porażały rozmiarami przemocy. Ponury obraz Iranu utrwalił się jednak na dobre w kolejnych latach, kiedy stronnicy ajatollaha Chomeiniego ugruntowali przewagę nad innymi ugrupowaniami rewolucji i utworzyli reżim w formie, jaką znamy obecnie.

Przesąd pierwszy: monolityczna dyktatura

Skala rozstrzeliwań i torturowania działaczy opozycji przywodziła na myśl czystki stalinowskie. Pod nóż szli po kolei przedstawiciele innych nurtów rewolucyjnych: marksizujący mudżahedini ludowi, komuniści z frakcji fedainów ludowych i Tuteh, konserwatywni liberałowie z Ruchu Wolności, bahaiści, wyznawcy wyrodzonej z szyizmu uniwersalistycznej religii, których rewolucjoniści uznali za apostatów od islamu, zwolennicy prezydenta republiki islamskiej Bani Sadra, który usiłował dramatycznie utrzymać poprawne relacje z Zachodem, a szczególnie Stanami Zjednoczonymi.

W 1979 r., tuż po rewolucji, Iran był wielopartyjną republiką, w 1983 r. już w pełni ukształtowaną republiką islamską, z wykształconymi formami rządzenia łączącymi komitety rewolucyjno-religijne z typowymi instytucjami państwowymi. Ta metamorfoza kosztowała życie tysięcy ludzi. Dodatkowo dokonała się w trakcie wojny z Irakiem, która przyniosła około miliona zabitych po obu stronach.

Początki współczesnego Iranu dosłownie toną we krwi i terrorze; stosowali go zarówno zwolennicy Chomeiniego, jak i jego przeciwnicy. Krwawa łaźnia połączona z radykalizmem szyickim, nieznanym wcześniej na taką skalę, silnie oddziaływała na zachodnią wyobraźnię.

Dodatkowym kamykiem do ogródka był atak na Ambasadę USA w Teheranie i wzięcie zakładników przez grupę radykalnych studentów, choć odbyło się to bez zgody i akceptacji irańskich władz. Swoje zrobiła też na początku lat 90. fala mordów na opozycjonistach, których siepacze Teheranu dopadali nawet w miastach Europy Zachodniej.

W efekcie tych erupcji powstało państwo dualne z parlamentem, prezydentem, rządem, administracją, siłami zbrojnymi z nałożoną na te instytucje czapą rewolucyjną. Odpowiednikiem prezydenta jest w niej najwyższy przywódca (a właściwie islamski nadzorca religijno-prawny), parlamentu – Rada Strażników Rewolucji, armii – Korpus Strażników Rewolucji. Ten ostatni pełni też funkcje administracyjne, policyjne oraz ekonomiczne, jest właścicielem lub zarządcą sporych segmentów gospodarki Iranu.

Wszystkie te instytucje nadpaństwowe od początku były kontrolowane przez popleczników Chomeiniego i mają charakter nadzorczy wobec normalnych struktur państwa, co gwarantuje im konstytucja Republiki Islamskiej. Trzeba jednak pamiętać, że to parlament i prezydent tworzą politykę wewnętrzną i zagraniczną.

System nie ma nic wspólnego z totalitaryzmem; jeśli ktoś nie kwestionuje zasad republiki, na ogół może się wypowiadać swobodnie, choć za prezydentury Mahmuda Ahmadineżada wolności te były ograniczane. Parlamentarzyści wchodzą w ostre spory podczas sesji, podobnie jak kandydaci na deputowanych w trakcie kampanii wyborczych.

Przypomina to znaną nam z PRL zasadę „rząd rządzi, partia kieruje", z tą jednak różnicą, że formuła wiernie oddaje rzeczywistość, zaś w polskiej odmianie komunizmu partia kierowała i rządziła, a rząd oraz administracja po prostu wykonywały jej polecenia. W Iranie Rada Strażników Rewolucji oraz najwyższy przywódca nie wydają poleceń, lecz nadzorują.

Inna sprawa, że ów nadzór bywa bolesny, Rada może na przykład odrzucić kandydata na deputowanego jeszcze przed wyborami i w ten sposób wpływać na skład oraz decyzje parlamentu. W 1996 r. zanegowała aż 40 proc. kandydatur, co z jednej strony jest dowodem na jej dominację nad irańskim systemem politycznym, z drugiej na jego żywotność i relatywną otwartość na ścieranie się różnych poglądów.

Rada może też unieważnić przyjęte przez parlament ustawy, jeśli uzna je za nieislamskie. Taki system z pewnością razi miłośników demokracji w stylu zachodnim, ale warto pamiętać, że republika islamska została zaakceptowana przez naród irański w niezafałszowanym referendum; „za" głosowali nawet przeciwnicy Chomeiniego.

W Iranie uprawia się politykę i jest to polityka żywa, nie wszystkie persony życia politycznego są wrogo nastawione do Zachodu i ochoczo promują eksport terroryzmu. Chomeiniści – przewodzi im obecny najwyższy przywódca Ali Chamenei – dzielą się w parlamencie na umowne frakcje: islamską lewicę, islamską prawicę i centrum określane jako „nowoczesna" prawica.

Grupy te toczą fundamentalne spory o kształt republiki, model jej gospodarki, stosunki z zagranicą, wreszcie program nuklearny. To nie wrogi Zachodowi monolit, ale wciśnięte w surowe karby praw republiki bogactwo postaw i poglądów. Niczego takiego nie można powiedzieć o żadnym z państw Zatoki Perskiej, sojuszników USA. Nie ma w nich jakiejkolwiek demokracji i wyborów reprezentantów narodu, choćby pod kontrolą religijno-prawnego nadzorcy.

W końcu Iran to trwająca już dwa i pół tysiąca lat tradycja kulturowo-państwowa, a jego zachodni sąsiedzi to wzbogacone na ropie beduińskie plemiona.

W 2006 r. w polskiej prasie zaczęły się ukazywać artykuły i infografiki projektujące wojnę lotniczą Zachodu z Iranem. Głównymi celami były na nich ośrodki badań nuklearnych, poligony, centra dowodzenia. Naloty wisiały w powietrzu, były już ich plany, nawet wstępne terminy, brakowało tylko ostatecznej decyzji prezydenta USA.

Nie podjął jej nigdy. Już wtedy bowiem znawcy problemu ostrzegali, że naloty nie wystarczą, potrzebna będzie interwencja lądowa, podobny atak zostanie zaś odebrany przez Irańczyków jako wojna z ich narodem, a nie z reżimem ajatollahów.

Przesąd drugi: internacjonaliści terroru

I tak by rzeczywiście było, bowiem Iran mimo rewolucji islamskiej, po której nastała rewolucja kulturalna, kultywuje dawną tradycję państwową, perski nacjonalizm, a jego mieszkańcy są gorącymi patriotami nie porządku prawno-religijnego ustanowionego po 1979 r., ale ojczyzny. Irańczycy walczyliby z każdym agresorem, broniąc po prostu swojego kraju.

Pokazała to dobitnie wojna z Irakiem. Kiedy Saddam Husajn postanowił wykorzystać chaos porewolucyjny i zaatakował południe Iranu, do walki stanęli wszyscy, nie tylko chomeiniści.

W prowincji Urmia, zamieszkanej przez nestorian, na cmentarzach można oglądać groby szahidów (męczenników), którymi opiekuje się islamska republika. Podczas rocznicowych uroczystości nawiedzają je regionalni notable. Są to groby poległych na wojnie z Irakiem żołnierzy – chrześcijan. Kiedy autor tego artykułu dopytywał, jak zatem mogą być szahidami, usłyszał znaczącą odpowiedź: „To nie męczennicy za islam, ale za irańskie państwo". Nie do pomyślenia byłoby profanowanie tych grobów przez islamskich fanatyków, bo są państwową świętością.

Iran nie jest ani przedłużeniem szyickiej hierarchii religijnej, ani jej katapultą do krzewienia internacjonalistycznej rewolucji islamskiej, czyli – jak uważamy na Zachodzie – terroryzmu. To państwo i naród o sprecyzowanych interesach, historycznych granicach, oryginalnych cechach, w prostej linii kontynuator wcześniejszych państw perskich. Widać to wyraźnie na tle innych tworów muzułmańskich rewolucji, choćby Afganistanu talibów czy obecnego Państwa Islamskiego.

W Iranie nikt, nawet w najgorętszym uniesieniu rewolucyjnym, nie wpadł na pomysł niszczenia zabytków pogańskiej przeszłości. Nie było tam barbarzyństwa porównywalnego z rozstrzeliwaniem z dział czołgowych posągów Buddy w afgańskim Bamianie, co zdarzyło się talibom, czy rąbania łomami asyryjskich rzeźb, co praktykowali w Mosulu bojownicy Państwa Islamskiego. Wręcz przeciwnie, ajatollah Chomeini osobiście zabronił ruszania antycznych pozostałości.

Iran porewolucyjny czci pamięć dawnej chwały, co za prezydentury Mohammada Chatamiego przybierało chwilami wymiar demonstracyjny. Wycieczki szkolne do starożytnej stolicy Achemenidów w Persepolis czy jedynej już dziś w Iranie świątyni świętego ognia Ahuramazdy, głównego boga zoroastryzmu, w Jazdzie nie były niczym szczególnym. Wpisano je wręcz do programów nauczania.

Wielce pouczające jest obserwowanie uczennic w czarnych „rewolucyjnych" hidżabach, które w skupieniu obserwują pogańskiego kapłana podsycającego płomienie bóstwa dawnego Iranu. Dla równowagi trzeba jednak przyznać, że rewolucjoniści zakazali niektórych obyczajów, głównie wystawiania ciał zmarłych na żer ptakom w tzw. wieżach milczenia, co społeczności zoroastryjskie praktykowały do 1979 r. Obecnie grzebią zmarłych w ziemi, ale tak owiniętych foliami, by szczątki nie dotykały świętej gleby i jej nie hańbiły.

Sztandarowym dowodem na krzewienie internacjonalistycznej rewolucji islamskiej miałaby być zagraniczna aktywność zbrojna Iranu, czyli w zachodnich oczach, wspieranie terroryzmu. Tymczasem jest ona niczym innym jak utrwalaniem wpływów i poza frazeologią ma już niewiele wspólnego z eksportem rewolucji. Iran wspiera szyickie bojówki w Iraku, reżim Baszara al- -Asada w Syrii, rebeliantów Huti w Jemenie, Hezbollah w Libanie, bo grupy te budują jego pozycję w regionie. To nie krzewienie idei rewolucyjnych, ale geopolityka w czystej postaci, równoważenie siły innych państw własną strefą wpływów.

Takimi samymi pobudkami kierują się Katar, wspierając antyreżimowych bojowników w Syrii i islamistów w Libii, Zjednoczone Emiraty Arabskie, postępując podobnie, czy Arabia Saudyjska, interweniując po stronie sunnitów w Bahrajnie i Jemenie. Te trzy państwa walczą z Iranem o dominację i warto odnotować, że absolutnym liderem w wydatkach na zbrojenia jest, według danych sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI), wcale nie wojowniczy rzekomo Iran, ale Arabia Saudyjska. W 2014 r. Rijad wydał na ten cel ponad 80 mld dolarów, czyli 10,4 proc. PKB, zaś Teheran marne 12 mld dol., czyli 2,3 proc. PKB (dane za 2012 r., nowsze nie są dostępne, ale nie słychać było o jakimś znaczącym wzroście irańskich wydatków obronnych).

To królestwo Saudów, Emiraty i Bahrajn, wcale nie Izrael, najbardziej drżą przed ewentualną irańską bombą atomową, bo zmieniłaby ona układ geopolityczny na ich niekorzyść. Mimo nadętej pozy premiera Netanjahu nikt w Izraelu nie wierzy, że Iran kiedykolwiek użyłby jej przeciw np. Tel Awiwowi, bo naraziłby się na nuklearne uderzenie odwetowe, a jak dotąd – mimo buńczucznej retoryki, szczególnie za prezydenta Ahmadineżada – Teheran był bardzo racjonalny w swojej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.

Iran nie krzewi rewolucji, lecz buduje strefę wpływów, konkurując w tym z innymi państwami. Antyizraelizm, bo nie da się udowodnić Iranowi antysemityzmu, także jest narzędziem politycznym wzmacniającym pozycję Teheranu wśród Arabów. Zapewne prędzej doczekamy nawiązania przez Ziemian kontaktów z obcą cywilizacją niż ataku Iranu na Izrael – ajatollahowie są zbyt wyrachowani, by porwać się na coś takiego.

Przesąd trzeci: kat kobiet i mniejszości

Być kobietą w Iranie, szczególnie dobrze wykształconą, o szerokich horyzontach, a sporo tam takich, nie jest łatwe. Ale być taką samą kobietą w Arabii Saudyjskiej czy nawet w Emiratach bywa dużo trudniejsze, w Afganistanie czy nawet Pakistanie to utrapienie, zaś na ziemiach Państwa Islamskiego – wręcz koszmar.

Konstytucja Iranu gwarantuje kobietom równouprawnienie, ale jednocześnie silnie umocowuje je na pozycji matek i żon. Teoretycznie po rewolucji islamskiej przywrócono wielożeństwo, małżeństwa dzieci, małżeństwa czasowe, znane tylko w szyizmie. Nowe prawa radykalnie obniżyły pozycję kobiet zarówno w społeczeństwie, jak i w rodzinie.

W praktyce jednak wielożeństwo nie funkcjonuje, średni wiek zawierania małżeństw przez kobiety rośnie i utrzymuje się na poziomie znanym z Europy, obecnie wynosi 22 lata, śluby dzieci są wielką rzadkością. Małżeństwa czasowe zaś kwitły szczególnie po wojnie z Irakiem, gdy po śmierci mężów na polu walki kobiety pozostawione bez środków do życia zupełnie legalnie oddawały się na umówiony czas mężczyznom w zamian za opiekę.

Niektórzy uznali to za zalegalizowaną prostytucję, inni – za rodzaj pomocy społecznej, której państwo wyniszczone rewolucją i wojną nie mogło udzielić. Obecnie takie małżeństwa nie są praktykowane.

Krytykom owego barbarzyństwa warto przypomnieć, że w katolickim Paragwaju po wojnie, którą w latach 60. XIX wieku szalony prezydent tego kraju wypowiedział równocześnie Brazylii, Argentynie oraz Urugwajowi i w efekcie której zginęło nawet 70 proc. mężczyzn, wprowadzono wielożeństwo, by pozostawione same sobie kobiety nie poumierały z głodu.

Pomimo deprecjonujących praw pozycja kobiety w Iranie jest w praktyce najwyższa w całym regionie, poza Turcją. Istotą porewolucyjnego systemu nie są represje wobec kobiet, jak to było w Afganistanie talibów, ale segregacja płci. Iranki są parlamentarzystkami, urzędniczkami, biznesmenkami, sportsmenkami i cieszą się dużymi swobodami, jednak pod warunkiem że – po pierwsze – nie mieszają swojego świata ze światem męskim, po drugie – przestrzegają narzuconego przez państwo kodu w zakresie zachowania, ubioru i ozdób.

Dotyczy on zresztą także mężczyzn; ostatnio głośno było o nowych regulacjach dla fryzjerów dotyczących dopuszczalnych fryzur. Sądy irańskie stopniowo ograniczały prawo mężczyzn do jednostronnego rozwodu (teraz musi być przeprowadzony przez sąd) oraz prawo męża do zabraniania żonie aktywności zawodowej. Młode Iranki studiują na masową skalę i na uczelniach liczebnie dominują nad mężczyznami. Nie ma żadnych przeszkód w ich edukacji, zarówno rodziny, jak i państwo wręcz zachęcają do niej.

Paradoks porewolucyjnego Iranu polega na tym, że w teorii kobiety mają znacznie skromniejsze prawa niż w czasach szacha, ale w praktyce mniejsze swobody dotyczą większego procentu żeńskiej populacji, bo za monarchii z wolności korzystała jedynie wąska warstwa elity.

Nie inaczej mają się sprawy z mniejszościami religijnymi, w tym chrześcijanami. Wyznawcy Chrystusa, Żydzi, zoroastryjczycy i sabejczycy są objęci ochroną konstytucyjną, wolno im praktykować swoje religie oraz obyczaje, posiadać świątynie.

Specjalny status mniejszości przybiera niekiedy humorystyczny charakter. Chrześcijanie mogą produkować i spożywać alkohol oraz bawić się prywatnie w mieszanym damsko-męskim towarzystwie, kobiety nie muszą wówczas zasłaniać włosów. Wszystko to pod warunkiem, że w piciu i zabawie nie uczestniczy żaden muzułmanin.

Gdyby podobna impreza odbyła się w domu muzułmańskim, mogłaby się skończyć brutalną interwencją strażników rewolucji i karą chłosty dla jej uczestników. – Pod tym akurat względem żyje nam się nie najgorzej – mówił autorowi ksiądz Dariusz, proboszcz nestoriańskiej parafii w mieście Urmia.

Nie kokietował. Chrześcijanie nie są w Iranie prześladowani za wiarę, mają wręcz swobody obyczajowe większe niż muzułmanie. Inna sprawa, że dzieje się to kosztem pozycji w społeczeństwie, a więc mogą mieć uzasadnione poczucie bycia obywatelami drugiej kategorii. Dla równowagi warto przypomnieć, że w Arabii Saudyjskiej zburzono kościoły, a katolickim Filipinkom pracującym jako służące za noszenie krzyżyka grozi więzienie.

Gorzej mają się sprawy w przypadku mniejszości nieuznanych konstytucyjnie za „ludy księgi", choć w obecnym Iranie nie dokonuje się już egzekucji bahaistów, zaś nieliczni Żydzi, którzy nie uciekli z kraju, mimo że są chronieni prawem, to powszechnie postrzega się ich jako agentów wpływu Izraela.

Kary cielesne są kolejnym dowodem na opresyjność reżimu. Irańska rewolucja przywróciła nie tylko biczowanie, ale też kamienowanie za cudzołóstwo i obcinanie kończyn za kradzież. W regionie wszędzie, gdzie obowiązuje szariat, to nic szczególnie oryginalnego, biczowanie zaś jest praktykowane także w ultranowoczesnym Singapurze.

W Iranie jednak dość szybko zrezygnowano z kamienowania i amputacji kończyn, wyroki śmierci wykonuje się poprzez powieszenie lub rozstrzelanie. Dla porównania – w Arabii Saudyjskiej nadal przez odrąbanie głowy lub kamienowanie, a amputacja za kradzież jest czymś zwyczajnym, Państwo Islamskie na kontrolowanych przez siebie terenach dodało do tego repertuaru także krzyżowanie.

Decyduje kontekst

Bez wątpienia człowiekowi wychowanemu w zachodniej demokracji trudno uznać Iran za miłe miejsce do życia, podobnie zeuropeizowanej inteligencji ze znanych z liberalnych tendencji północnego Teheranu czy Tabrizu. Państwo to jednak nie leży w Europie, ale na Bliskim Wschodzie, pomiędzy Irakiem a Afganistanem, i tamtejszy kontekst jest właściwszy do jego oceny niż porównanie z Francją czy Wielką Brytanią, co często czynią irańskie środowiska emigracyjne. Na tym tle nie wypada wcale tak źle, jak zwykliśmy je postrzegać.

Nader wszystko, nielogiczne byłoby nie dostrzegać prostego faktu, że republika islamska trwa w najlepsze, mimo iż w Iranie trzy czwarte populacji nie pamięta rewolucji, ponieważ urodziło się już po niej. Nawet podczas rewolty w 2010 r. przeciwko sfałszowanym – jak sądzili protestujący – wyborom prezydenckim wzburzona ulica nie kwestionowała republiki islamskiej oraz jej praw, popierała jedynie jedną z uznanych przez system frakcji, bardziej liberalną i tolerancyjną, przeciw innej, bardziej ortodoksyjnej i mniej tolerancyjnej.

Republika islamska, zrodzona we krwi, radykalna w swoich początkach, szybko zaczęła się przepoczwarzać w normalne państwo, łagodząc wiele początkowych obostrzeń obyczajowych i politycznych. Warto docenić te zmiany.

Trwanie przy kulturowej kliszy i dalsze praktykowanie fundamentalnych przesądów na temat Iranu jedynie utrudnia włączenie go do działań służących uspokojeniu sytuacji w regionie, tymczasem sporo interesów irańskich i zachodnich się pokrywa. Na przykład eliminacja Państwa Islamskiego w Iraku, ustabilizowanie sytuacji w Syrii, uniemożliwienie talibom powrotu do władzy w Afganistanie.

Nawet Polska ma wspólne cele z Iranem: to utrzymanie niskiej ceny ropy poprzez zalanie światowych rynków objętą dotychczas embargiem produkcją z Iranu. Taki eksport skutecznie podgryzie budżet Rosji i ograniczy możliwości realizowania jej ambicji geopolitycznych. Grać z Iranem można i trzeba, to nie wcielony diabeł, lecz potencjalny partner. Trudny, ale przewidywalny.

Autor jest dyrektorem ds. strategii w Warsaw Enterprise Institute oraz dyrektorem ds. komunikacji w Sikorsky Aircraft/PZL Mielec

Plus Minus
„Czechowicz. 20 i 2”: Syn praczki i syfilityka
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Plus Minus
„ale”: Wschodnia aura
Plus Minus
„Inwazja uzdrawiaczy ciał”: W poszukiwaniu zdrowia
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Plus Minus
„Arcane”: Animowana apokalipsa
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej