Uchroniłem Komorowskiego od kilku wpadek

To ja jestem jestem winny wprowadzenia Leszka Balcerowicza na salony „Solidarności". Zapraszałem go na konferencje ekonomiczne w latach 1980 i 1981 do Łodzi i to był dla niego wstęp w nasze środowisko - mówi Jerzy Kropiwnicki, ekonomista, były lider ZChN.

Aktualizacja: 05.07.2015 11:03 Publikacja: 03.07.2015 10:29

Jerzy Kropiwnicki był pomysłem PiS na premiera rządu technicznego

Jerzy Kropiwnicki był pomysłem PiS na premiera rządu technicznego

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Plus Minus: Na swoim blogu często komentuje pan sprawy Łodzi. Nie może się pan pogodzić z odwołaniem z funkcji prezydenta miasta, choć minęło już sześć lat?

Czuję się odpowiedzialny za Łódź. Zależy mi na przyszłości miasta. Na tym, by przyciągało inwestorów i się rozwijało.

Gdy pana odwoływano ze stanowiska, w lokalnych mediach można było przeczytać, że bardziej interesuje pana walka o święto Trzech Króli niż sytuacja w mieście.


To nieprawda. Zawsze aktywnie szukałem inwestorów dla miasta, co nie było łatwe, bo przedsiębiorcy albo nie słyszeli o Łodzi, albo mówili, że to podłe miasto lub że czuć w nim zapach upadku i braku nadziei. I nawet nie ma prawdziwego lotniska.

Podłe? Dlaczego?

Łódź nie uczciła likwidacji getta Litzmannstadt adekwatnie do rozmiaru tej tragedii. Łódzcy Żydzi, którzy ocaleli z Holokaustu, nie mogli pojąć, jak to się dzieje, że zniknęła jedna trzecia mieszkańców Łodzi, a pozostali zachowują się tak, jakby tego nie zauważyli. To się zmieniło, gdy za namową Władysława Bartoszewskiego zorganizowałem godne obchody 60. rocznicy tego wydarzenia. Uznałem tę sprawę za niezwykle ważną m.in. dla image'u naszego miasta.

Przyciągał pan inwestorów, zorganizował godne obchody likwidacji getta. W takim razie co poszło nie tak?

W pewnym momencie okazało się, że dla jednych jestem żydowskim sługusem, dla innych sługusem księżym. A przede wszystkim oskarżano mnie o podróżowanie. Łódź to biedne miasto. Jak się powie, że ktoś dużo jeździ za granicę, to nieważne, po co jeździ – robi się z tego afera.  Ówczesne przepisy ułatwiały odwołanie prezydenta wybranego w drugiej turze. Wystarczyło, by zawiązała się koalicja tych, którzy mieli innych kandydatów w pierwszej. Tak odwołano prezydenta Częstochowy. U mnie powstał sojusz SLD–PO oraz zdrajców z PiS – którzy wtedy dominowali w kierownictwie struktury miejskiej, a teraz są w PO. Dziś nie muszę się kryć i chodzić zaułkami. Ludzie mnie rozpoznają, witają, pozdrawiają – czasem przepraszają.

A właściwie dlaczego zaangażował się pan w przywrócenie dnia wolnego na Trzech Króli?

Bo dokładnie pamiętam moment, kiedy to święto nam zabrali. Stało się to na życzenie Władysława Gomułki, który prowadził wyjątkowo perfidną walkę z Kościołem. Ten relikt reżimu komunistycznego przetrwał tak długo, że wreszcie powiedziałem: dość tego. A jest to święto chrześcijańskie obchodzone wcześniej niż same narodziny Jezusa, bo dla ówczesnych teologów ważniejszy był moment ujawnienia Jego boskości. Zorganizowaliśmy akcję zbierania podpisów w tej sprawie. Nie było to proste, bo trzeba było znaleźć 1000 osób na terenie całego kraju, które świątek, piątek przez trzy miesiące zbierałyby podpisy. Udało się.

Tyle zachodu, żeby Polacy mieli jeszcze jeden dzień wolny od pracy. Nie lepiej byłoby się zaangażować w jakąś istotniejszą sprawę?

To była bardzo istotna sprawa – przywrócenie dnia wolnego w jedno z najważniejszych świąt chrześcijańskich zabranego nam przez komunę. Polacy chętnie angażowali się w walkę o ten dzień. Ostrzegali mnie różni poważni ludzie, że jak się to święto przywróci, to będzie jeszcze jeden dzień do spędzenia przed telewizorem z piwem w ręku. Ale dzięki warszawskiej fundacji Żagiel to święto wyszło na ulice i odbywają się wspaniałe orszaki Trzech Króli.

Orszakowi od lat patronuje prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, choć jej partia w 2009 roku była przeciwna uznaniu Trzech Króli za dzień wolny od pracy.

Boleję nad tym, co się stało z Platformą Obywatelską. Negocjowałem przystąpienie do niej ZChN. W PO było wielu moich kolegów z okresu stanu wojennego i „Solidarności". Z Maciejem Płażyńskim, Janem Rokitą  to była porządna formacja konserwatywna. Nawet zarejestrowali się w Brukseli jako chrześcijańska demokracja. Dopiero gdy Donald Tusk przeprowadził tam skuteczną czystkę, Platforma stała się KLD-owska.

Dlaczego porozumienie nie doszło do skutku?

Tusk nie miał zamiaru wzmacniać prawego skrzydła swojej partii. Zaczął mówić o skomplikowanych procedurach, które zostałyby zastosowane przy naszym łączeniu się z PO. Przy okazji opowiedział anegdotę, jak to jeden ze znanych działaczy krakowskich został przyjęty do PO przez organizację miejską i wojewódzką, a najwyższe gremia go pogoniły. Uznałem, że nie bez powodu zapoznał mnie z tą historią, i rozstaliśmy się. Negocjowałem też porozumienie z Ligą Polskich Rodzin, również bez powodzenia, bo gdy pewnego dnia się dogadaliśmy, cztery dni później przeczytaliśmy w gazetach, że LPR nie zawrze porozumienia z takim zdrajcą wartości jak ZChN.

Jakie wartości mieliście zdradzić?

Tego nie wiem. Pytałem o to Romana Giertycha, gdy był już wicepremierem i ponownie zaprosił mnie na rozmowę o współpracy. Obiad w Ministerstwie Edukacji był smaczny, ale gdy zapytałem, jak należy rozumieć poprzednią historię, on odpowiedział, że miał wówczas problem z utrzymaniem kontroli we własnym klubie. Istniały już frakcje Jana Łopuszańskiego i Antoniego Macierewicza. Jak sobie policzył, że dojdzie mu kolejne środowisko, uznał, że może utracić kontrolę nad partią. A już zaczął przegrywać wewnętrzne głosowania. Dopiero gdy wypchnął z klubu  Łopuszańskiego, a później innych, to odzyskał kontrolę.

Dlaczego się nie dogadaliście?

W naszym środowisku uważano, że jak się daje słowo, to trzeba go dotrzymać. Podejmowaliśmy też próby porozumienia z PiS. W imieniu ZChN i Chrześcijańskiego Ruchu Samorządowego publicznie poparłem kandydaturę Lecha Kaczyńskiego na prezydenta, kilku naszych działaczy dostało stanowiska wiceministrów, ale ukochanego ciągu dalszego nie było.

W rezultacie pana środowisko się rozpierzchło. Marek Jurek np. współpracuje z PiS, zaś Michał Kamiński, złote dziecko ZChN, z Platformą.

A Arkadiusz Urban założył Stowarzyszenie Chrześcijańsko-Narodowe. Serce boli, gdy myślę o Kamińskim. Poznałem go, gdy był młodym chłopakiem, jeszcze uczniem szkoły średniej, i wydawało się, że jest koncentratem ideowości i zapału. Potem patrzyłem z coraz większym żalem i bólem na to, co się z nim dzieje. Misiu dołączył do tych, którzy za główny miernik sukcesu życiowego uważają skuteczność w działaniu, jakiekolwiek by ono było. To ja wyrzucałem Misia z ZChN. Miał na sumieniu różne winy wobec partii. Po kilku latach, gdy był już głównym piarowcem Lecha Kaczyńskiego, powiedział, że właściwie jest mi wdzięczny, bo wyrzuciłem go z „Titanica" prosto do szalupy ratunkowej. Ale jego przejście do PO było dla mnie trudne, niezrozumiałe i przykre.

To w ogóle dziwne, że PO go przyjęła po tym, co wygadywał o partii i Donaldzie Tusku.

O, to pani nie docenia Misia. On się do takich akcji rzetelnie przygotowuje. Zaręczam, że gdyby chciał zostać zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej", to rozmowę poprowadziłby tak, że szefostwo byłoby oczarowane i przekonane, iż pokaże rzeczy, których wcześniej nie dostrzegano, a które są ogromnie ważne dla przyszłości instytucji.

Tyle że postawił na złego konia, bo przyłączył się do PO, gdy zaczęła przegrywać wybory. Pan, jak zauważyłam, jest zadowolony, że wybory prezydenckie wygrał Andrzej Duda, a nie Bronisław Komorowski, pana kolega z opozycji.

Bronisława Komorowskiego znam od bardzo dawna. Jestem z nim po imieniu, ale nie wszystkie jego działania mi się podobały. Niektóre wręcz mnie oburzały. Uważałem, że on niepotrzebnie dał się wciągnąć w gorszący konflikt dotyczący uczczenia ofiar katastrofy smoleńskiej. Nie podobało mi się zawieszanie o świcie tablicy ku czci ofiar katastrofy, co miało znaczyć: „Sprawa jest załatwiona i won spod pałacu".  To było zachowanie niegodne. Dlatego nie przyjąłem nominacji na następną kadencję  w Kapitule Orderu Polonia Restituta. Dokończyłem jedynie tę, na którą powołał mnie Lech Kaczyński. Ale i tak uchroniłem prezydenta od kilku wpadek.

Orderowych?

Tak. Nominowano np. kiedyś pewną panią głównie z tego powodu, że... była kobietą. Szkopuł w tym, że owa pani nie miała wielkich zasług dla Rzeczypospolitej, za to miała dla byłego reżimu. Gdyby po prostu nie miała zasług, to może bym odpuścił, bo choć protestuję, gdy do głosu dochodzi poprawność polityczna, to nie zawsze demonstruję radykalny opór. W tym przypadku napisałem list do prezydenta, że tej kandydaturze się sprzeciwiam. Później okazało się, że to, co o niej wiedziałem, to był wierzchołek góry lodowej.

Nie jest pan zwolennikiem poprawności politycznej.

(śmiech) Nie jestem. Uważam, że tłumi wolność słowa i badań naukowych. Ale nie mam nic przeciwko kobietom w polityce. Nie przeszkadzało mi nigdy, że np. kobieta jest moją przełożoną.  Pracowałem w rządzie premier Hanny Suchockiej.

Podpadł pan polskim feministkom, gdy był pan szefem polskiej delegacji na konferencję ONZ poświęconą prawom kobiet. Samo to było dla nich irytujące.

Byłem wówczas prezesem Rządowego Centrum Studiów Strategicznych i podlegała mi Rządowa Komisja Ludnościowa, który przygotowała raport na sesję specjalną ONZ w sprawie  równego statusu kobiet i mężczyzn, a na mój udział w sesji i objęcie przewodnictwa polskiej delegacji nalegała u premiera ówczesna pełnomocnik ds. rodziny Maria Smereczyńska.

Chodziło o prawa reprodukcyjne, m.in. prawo do przerywania ciąży. Pamiętam, że była z tego powodu niezła awantura.

Rzeczywiście, bo polskie feministki uznały, że powinienem przyjąć dokument przygotowany na sesję przez środowisko feministyczne Parlamentu Europejskiego. Byliśmy wówczas krajem aspirującym do Unii, ale na przyjęcie tego dokumentu się nie zgodziłem, bo nie był konsultowany ze stroną polską. Byłem za to ostro atakowany, ale jednocześnie uaktywnili się moi obrońcy. Do dziś mam kupkę telegramów i pism z różnych środowisk, krajów – nawet z PE – z wyrazami poparcia. Ale to i tak nic wobec awantury, jaka wybuchła po mojej prognozie ostrzegawczej.

Lubi pan być solą w oku. Jerzy Buzek wysłał pana na płatny urlop za tę prognozę.

Zapowiadaliśmy w niej, że inflacja i bezrobocie będą wyższe, a tempo wzrostu niższe od zaplanowanych w budżecie. Wicepremier Leszek Balcerowicz i prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz stwierdzili, że ta prognoza jest nieprawdziwa, i próbowali wymusić na premierze, by coś ze mną zrobił. Najlepiej – wyrzucił.  Premier zdecydował, że wyśle mnie na bezterminowy urlop. Dzień czy dwa później było posiedzenie regionalnej struktury AWS w Łodzi, której byłem wiceprzewodniczącym. Moja nieobecność wywołałaby komentarze. Zdecydowałem, że pójdę na posiedzenie, a na wszystkie pytania będę odpowiadać: „Nie pierwszy raz Leszkowi Balcerowiczowi się wydaje, że jest premierem w rządzie Jerzego Buzka"; „Mam nadzieję, że w czasie mojego urlopu gospodarka ruszy z kopyta, dochód narodowy wzrośnie, a inflacja i bezrobocie zmaleją". Później pojechałem do Ziemi Świętej, co od dawna było moim marzeniem, na którego realizację nie miałem nigdy czasu. Zniknąłem mediom z oczu. A gdy wróciłem, dziennikarze ekonomiczni zaczęli się dopytywać o mój powrót, bo moje prognozy zaczęły się sprawdzać.

Jakie są dzisiaj pana stosunki z Leszkiem Balcerowiczem?

Jak go widzę, to się witam. Znam go od dawna i trochę jestem winny wprowadzenia go na salony „Solidarności", bo dwukrotnie zaprosiłem go na konferencję ekonomiczną w latach 1980 i 1981 do Łodzi. To był wstęp w nasze środowisko.

A więc po części to panu zawdzięczamy hasło lat 90.: „Balcerowicz musi odejść".

(śmiech) Kiedyś o Balcerowiczu powiedziałem, że kończyliśmy tę samą uczelnię, ale ja miałem lepszych profesorów. To wyglądało na złośliwość, ale historycznie było prawdą, bo obaj kończyliśmy SGPiS, tylko ja w 1968 roku, a wtedy odsunięto od wykładów wielu wybitnych ekonomistów, m.in. Michała Kaleckiego. Balcerowicz jest ode mnie dwa lata młodszy, a więc nigdy nie zapoznał się głębiej z  keynesizmem. Kalecki był wielkim ekonomistą. Niektórzy mówią, że socjalizował, ale według mnie wrażliwość społeczna nie jest obciążeniem dla ekonomisty.

Teraz rozumiem, dlaczego lepiej się pan dogaduje z Markiem Belką, choć był związany z SLD, niż z Leszkiem Balcerowiczem.

To jest dłuższa historia. Gdy otrzymałem pracę na Uniwersytecie Łódzkim, to Marek Belka był jednym z moich pierwszych studentów. Później pracowaliśmy w jednym pokoju i zaprzyjaźniliśmy się. Marek namawiał mnie, żebym wstąpił do „Solidarności", choć sam był członkiem PZPR, w pewnym momencie nawet funkcyjnym.

Dlaczego sam tego nie zrobił?

Zrobił to dwa dni wcześniej niż ja. Uważał, że system komunistyczny jest do d... i po prostu musi się zawalić. Gdy Giertych próbował rozpętać aferę, jakoby Marek był TW, to choć leżałem w szpitalu po operacji raka, nie wytrzymałem i napisałem do jednej z gazet, że w mojej teczce z IPN nie znalazłem śladu naszych rozmów z Markiem. A jeśli miałby na kogoś donosić, to przede wszystkim na mnie, bo rozmawiałem z nim bardzo swobodnie.

Ale w pewnym sensie przez Belkę siedział pan w więzieniu za działalność opozycyjną i prowadził protest głodowy.

Głodowałem, żeby uznano nasz status więźniów politycznych. Czasami na korytarzu spotykaliśmy nawet słynnego gauleitera Galicji i Pomorza Ericha Kocha. Można powiedzieć, że to nam zawdzięcza, iż zmarł w szpitalu, a nie w celi więziennej. Mianowicie na rozmowach wychowawczych, które z nami prowadzono, Piotr Bednarz, człowiek dosyć prosty, gdy już nie miał argumentów, mówił: „A wy nas, patriotów, trzymacie ze zbrodniarzem wojennym". I jak się nasza głodówka skończyła, to Kocha zabrali i przenieśli na stałe do izolatki w szpitalu. Podobno się załamał, gdy w Polsce karę śmierci zamieniono na dożywocie, a dożywocie na 25 lat więzienia. On spędził ponad 20 lat z wyrokami śmierci i sądził, że dzięki nowym przepisom wyjdzie na wolność, ale mu uświadomiono, że jego to nie dotyczy.

Pracował pan w trzech rządach: Jana Olszewskiego, Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka. Który jest pana ulubiony?

Jestem dumny ze swojego udziału w rządzie Jana Olszewskiego. On postawił wyraźnie postulat naszego członkostwa w NATO. Udało nam się wyrzucić z Polski wojska radzieckie mimo oporu Lecha Wałęsy. Prezydent będąc w Moskwie, zrealizował wszystkie decyzje rządu, m.in. nie zgodził się na możliwość organizowania spółek polsko-rosyjskich opartych na majątku Armii Radzieckiej oraz na to, żeby Polska zapewniała mieszkania żołnierzom wycofującym się z Polski. Jednak wcześniej, przed wylotem do Rosji, rzecznik Wałęsy Andrzej Drzycimski stwierdził, że rząd nie wniósł tych poprawek do oryginalnego projektu traktatu. Olszewski interweniował, a Wałęsa po powrocie wycofał poparcie dla naszego rządu. Premier Suchocką szanuję zaś za jej determinację w doprowadzeniu do wyjścia Ruskich z Polski oraz za podpisanie konkordatu.

A rząd Jerzego Buzka?

Doprowadził do naszego członkostwa w NATO. Ale rząd AWS to moja zawiedziona miłość, bo bardzo szybko oszukał swoich wyborców. Marian Krzaklewski miał ogromną władzę, przynajmniej na początku, tymczasem AWS przyjmowała projekty Unii Wolności, z którymi się nie zgadzała, a na dodatek opowiadaliśmy wyborcom, że takie właśnie regulacje zawsze były naszym największym marzeniem. Potem spotykałem ludzi w swoim mieście i oni pytali, co jest grane. A tak na marginesie, gdy słyszałem, jak rząd PO się chwalił, że Polska od 2016 roku będzie przeznaczać na obronę narodową 2 proc. PKB, to mnie pusty śmiech ogarniał. To jest warunek techniczny uczestnictwa w NATO, który został przyjęty jeszcze przez rząd Buzka. Uważam, że obecna ekipa niewiele dobrego zrobiła dla obronności naszego kraju. Dlatego nie będę płakał z powodu odejścia Radosława Sikorskiego z funkcji państwowych, bo to on zastopował ratyfikację układu o tarczy antyrakietowej na terenie Polski.

To nie była jego wina. Zanim podpisano porozumienie, zmieniła się administracja w USA, a demokraci nie mieli woli umieszczania u nas tarczy.

Właśnie o to chodziło, żeby podpisać układ przed zmianą administracji. A Sikorski wstrzymywał to porozumienie, zamiast je przyspieszać. Skoro Polska opóźniała ratyfikację, to dlaczego Stany miały się z nią spieszyć? A teraz widać, jak bardzo by nam się to przydało.

Czy według pana PiS przejmie władzę jesienią?

Tak.

Część komentatorów uważa, że PiS zepsuje gospodarkę, bo nie ma dobrych ekonomistów.

PiS, jeżeli zechce, będzie miał fachowców. Takie uwagi mnie śmieszą, bo podobne słyszałem w propagandzie szeptanej pod koniec lat 80. Komuniści mówili, że przecież jeżeli odda się władzę „Solidarności", to wszystko zepsuje, bo tam nie ma fachowców od gospodarki.

Wiąże pan jakieś nadzieje z rządami PiS?

Jest parę rzeczy do zrobienia. Repolonizacja banków, reindustrializacja, zmniejszenie różnic dochodowych. Badania OECD wskazują, że jeżeli zróżnicowania dochodowe są zbyt wielkie, to zagrażają wzrostowi gospodarczemu – zabijają aspiracje i niszczą możliwości osiągania wykształcenia czy pogłębiania kwalifikacji. A w Polsce ponadto prowadzą do emigracji. Ma to także konsekwencje w życiu społecznym, bo bogatsi w Polsce głosują częściej niż ubożsi, a różnica wynosi 25 proc. i jest dużo wyższa od średniej OECD wynoszącej 11 proc.

Uważa pan, że ewentualny rząd PiS będzie bardziej prospołeczny niż rządy PO–PSL?

Nie mam wątpliwości. Z wyjątkiem bowiem pierwszych rządów „Solidarności" opętanych misją reformowania kraju każda partia wie, że rząd musi szanować elektorat. Nie może być tak, że ludzie, którzy ukształtowali parlament, ze zdziwieniem słuchają, co ich przedstawiciele wygadują z trybuny sejmowej.

Nie powinien pan więc mieć pretensji do PO, że prowadziła politykę ciepłej wody w kranie, bo to obiecała.

Gdyby to był jedyny problem, to nie miałbym pretensji do rządów PO. Ale jak się poprzestaje na ciepłej wodzie w kranie, to w pewnym momencie może jej zabraknąć.

— rozmawiała Eliza Olczyk („Wprost")

Plus Minus: Na swoim blogu często komentuje pan sprawy Łodzi. Nie może się pan pogodzić z odwołaniem z funkcji prezydenta miasta, choć minęło już sześć lat?

Czuję się odpowiedzialny za Łódź. Zależy mi na przyszłości miasta. Na tym, by przyciągało inwestorów i się rozwijało.

Gdy pana odwoływano ze stanowiska, w lokalnych mediach można było przeczytać, że bardziej interesuje pana walka o święto Trzech Króli niż sytuacja w mieście.


To nieprawda. Zawsze aktywnie szukałem inwestorów dla miasta, co nie było łatwe, bo przedsiębiorcy albo nie słyszeli o Łodzi, albo mówili, że to podłe miasto lub że czuć w nim zapach upadku i braku nadziei. I nawet nie ma prawdziwego lotniska.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał