Prawdziwe oblicze polskiego dorobkiewicza

Zaroiło się od nowych Polaków. Choć nie tacy oni nowi, skoro zarówno majątki, jak i obyczaje wynikające z ich posiadania, tworzą się od lat.

Aktualizacja: 19.09.2015 16:18 Publikacja: 18.09.2015 02:00

Prawdziwe oblicze polskiego dorobkiewicza

Foto: 123RF

Nazwijmy naszego bohatera „Janusz", choć mógłby być Heniek albo Roman. Właśnie przeżywa drugą młodość. Pomarańczowe okulary o futurystycznym kształcie nie przypominają właściwie okularów i na twarzy widać przede wszystkim tę dziwną konstrukcję. To element odejmowania sobie lat, bo smuga cienia już dawno za Januszem. Ostry kolor ma też podkreślić opaleniznę: letnią i autentyczną, bynajmniej nie solarium, bo to nie jest obciachowy gość. Ze względu na swój status na wakacje nie wybiera Egiptu czy Tunezji, bo zbyt sobie ceni to, co ma, żeby ciągnęło go do niebezpiecznych i kolorowych (mówi znacznie gorzej, z tolerancją jest u niego marnie) rejonów.

Pieniądze – choć Solorz i Starak to on nie jest i nie będzie, zresztą chyba nie ma takich ambicji – pozwalają na większą fantazję niż spędzanie czasu z innymi Januszami, więc w tym roku zabrał rodzinę w rajd camperem po Skandynawii. Pojazd co prawda stary, lecz odrestaurowany tak, że nawet w Szwecji wszyscy oglądali się z zainteresowaniem: wygląda jak zabawka w skali 1:1, ale w środku ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia, i gdyby noc zaskoczyła podróżnych w szczerym polu, można podnieść dach, rozłożyć łóżka i spać.

A gdyby spartańskie – mimo wszystko – warunki się znudziły, zawsze można stanąć na parkingu hotelu od czterech gwiazdek w górę, bo Janusz niżej nie zwykł schodzić i takie warunki funduje też swojej rodzinie. Wtedy mielone z rondelka zamienia w homara podlanego winem, choć akurat na kuchni zna się marnie i hołduje raczej plebejskim gustom.

Pierwszy biznes, druga młodość

Ważna uwaga: rodzina też jest nowa, jak i całe życie Janusza. Pierwsze zaczynał jako kierowca taksówki, choć od małego miał smykałkę do zarobkowania – na końcu miasta taniej kupił modele samolotów do sklejania, by drożej sprzedać kolegom w szkole, i interes się kręcił. Z czasem, po godzinach jeżdżenia i rozmów z pasażerami, stworzył sklep wielobranżowy, co w wolnej Polsce cieszyło się wzięciem jako oznaka komfortu i zalążek galerii handlowych: wszystko pod jednym dachem. Tak powstał drugi sklep, potem trzeci, wreszcie cała sieć z kapitałem polskim i tylko polskim, czym Janusz szczyci się do dziś. Gwoli jasności: sieć rozwijała się wolno, rodzina znacznie szybciej. Jeszcze jako nastolatek został ojcem, potem po raz drugi i trzeci. Dumny tata trzech synów mógłby poczuć, że złapał Pana Boga za nogi, gdyby tylko wierzył w Boga, ale nie wierzył – może dlatego w ustabilizowanym i coraz majętniejszym życiu pojawiła się pustka. Miał pieniądze i wszystko, czego zapragnął (czytaj: co mieli koledzy i on też musiał), ale ciągle czegoś brakowało, choć nie wiadomo czego. W końcu znalazł: jedyne, czego nie mógł kupić, to czas, uciekająca młodość i postępująca starość, choć nigdy – ze względu na niski wzrost – nie wyglądał dojrzale.

Jak oszukać przeznaczenie? Wymieniał samochody i motory – i jedynie jachtu zabrakło, bo nie miał patentu sternika. Były też ciuchy: koszule z poszarpanymi brzegami i nitkami sterczącymi z kołnierzyka; garnitury koniecznie z białym szwem w lamówce; tęczowe buty lub z fikuśnymi kutasikami – nie, żaden znowu wstyd, wszystko markowe, drogie i modne, choć akurat w tej branży trendy zmieniają się co sezon, albo i pół, akurat po to, żeby bogaci zdążyli przewietrzyć zawartość szaf. I Janusz kupował – czasem na modłę swoją lub kolegów, częściej za radą poznawanych kobiet, bo zmian wciąż było mało i pojawiła się pogoń za uciechami cielesnymi doświadczanymi to tu, to tam. Okazji było sporo: rozwijanie sklepów i uzupełnianie asortymentu wiązało się z nieustannymi podróżami po Polsce.

W końcu pojawiła się poznana gdzieś – wiadomo gdzie, ale zachowajmy to do wiadomości redakcji, bo szczegóły mogą naprowadzić na ślad – blondwłosa piękność z obfitym biustem. Co prawda była w wieku jednego z synów Janusza, ale najwyraźniej pokochała jego, a nie zasobne konto. Romans rozwijał się obiecująco, więc z czasem piękność postanowiła zażądać wyłączności, a i Janusz miał dość chowania się po kątach – wolał otwarcie żyć po nowemu. Synom było wszystko jedno, bo dawno wyjechali z rodzinnego Radomia i zaczęli własne życie w stolicy. Podobnie koledzy z zarządu firmy, którzy już dawno zrobili (czytaj: rozbili) to samo. Jedynie żona była w szoku, bo mąż omotał ją mocno i nie wyobrażała sobie nowego życia.

Janusz szybko wziął ślub (w Paryżu), po którym – ale bez przepisowych dziewięciu miesięcy – urodziła się ukochana i wyczekana córka. Oczywiście ma teraz mleko z miodem. Musi chodzić do najlepszego przedszkola, w którym brakuje chyba tylko japońskiego i filozofii, tata zapisał ją też na wszystkie możliwe zajęcia dodatkowe. To pewnie inwestycja w przyszłość, jak tłumaczy Janusz, ale i leczenie własnych kompleksów, bo on sam – mimo osiągniętej pozycji biznesowej, bo jednak nie społecznej – jest raczej nieczytaty i słabo pisaty.

Córka obowiązkowo musi też uprawiać sport. Gdy córka zainteresowała się tenisem, do domu przyjechała rakieta, piłki, strój, buty i dobrze, że w salonie Janusz nie kazał wysypać mączki pod kort. Deskorolka? Proszę bardzo: najnowszy model, ochraniacze, specjalna bluza z perforowanego materiału. Basen? Czemu nie: jest już czepek, strój jedno- i dwuczęściowy do wyboru, markowe okulary, a na wszelki wypadek i deska surfingowa, gdyby miłość do wody miała eskalować.

To samo zresztą tyczy się samego Janusza i jego żony: ich szafa wygląda jak wnętrze sklepu sportowego, zresztą podobnie jak tam większość sprzętu jest nieużywana, bo na zaspokojeniu zachcianki się skończyło. Jednak, żeby nie było: Janusz to nie leń, choć lubi „Klan" i „M jak miłość" z poziomu wygodnej kanapy z białej skóry, dla których potrafi zarwać popołudnia, ale ileż dyscyplin można uprawiać naraz?

Jemu akurat sport nie jest obcy, potrafi się spocić. W końcu co roku musi być wyprawa na narty i to zdecydowanie nie w Polsce, gdzie trasy marne, bo często posypane sztucznym śniegiem, ale koniecznie w Alpach i tuż przy wyciągu – wygoda musi być. Ale gdy zamarzyło mu się zrzucenie brzucha – taki to przywilej wieku, że rośnie jak na drożdżach – nie poszedł po prostu pobiegać po lesie: najpierw była wizyta u dietetyka, który szczegółowy bilans tłuszczu w organizmie rozpisał na kilku kartkach zupełnie jak analizę strategii giełdowej; potem zaangażował osobistego trenera z – znowu dokładnie rozpisanym – zestawem ćwiczeń na miarę.

Pomogło, Janusz zrzucił zbędne kilogramy i przy młodej żonie wyglądał naprawdę dobrze – wreszcie jak jej mąż, nie ojciec – a do tego ta opalenizna, okulary i córeczka u nóg... Efekt ostał się jednak na krótko, bo wróciły stare przyzwyczajenia: batonik przed snem i szklaneczka whisky, może dwie, choć nigdy nie miał pociągu do alkoholu (jak pić, to z kolegami na całego). Do tego zabawa elektroniką, bo jeśli tylko wyjdzie nowy model telefonu, tabletu czy telewizora – Janusz musi go mieć i ma, skoro go stać. Żona też nauczyła się tych dobrodziejstw i córeczkę za młodu wyposażyła we wszelkie możliwe e-gadżety służące wychowaniu dziecka.

Najgorsza jest polityka, o której z Januszem rozmawia się ciężko, bo zbyt łatwo wpada w irytację. Czego innego można oczekiwać od dziecka TVN24, bo już chyba nie „Gazety Wyborczej", skoro z czytaniem jest na bakier i jeśli już cokolwiek czyta, to giełdowe słupki w „Parkiecie". Janusz śmieje się z Tuska, ale nie z wątpliwych osiągnięć byłego premiera, lecz ludzkiego cwaniactwa: okiwał wszystkich koleżków ze swojego boiska i zaczął teraz grać w Brukseli za godziwe pieniądze. Sam z sympatią zerkał w stronę nowoczesnego Ryszarda Petru, ale teraz widzi, że nie chodziło wcale o obronę jego interesu jako przedsiębiorcy, ale jak zwykle – własne stołki.

Czarnych nie lubi

Niezmiennie ucieleśnieniem wszelkiego zła jest dla niego PiS, które dybie na jemu podobnych, choć gdyby zapytać, czy w czasach zamordyzmu Kaczyńskich ktoś pukał do jego drzwi o szóstej rano, gotów się żachnąć, że skądże znowu, przecież on swój biznes buduje czysto, więc nie ma się czego obawiać. To akurat prawda, więc skąd ten lęk?

No jak to? Przed demiurgiem Kaczyńskim z szalonymi poplecznikami w osobach Macierewicza i Brudzińskiego, których najlepiej byłoby wsadzić do więzienia do spółki z klerem, przed którym niepotrzebnie klękają! A co z kolei nie pasuje mu w Kościele? Nic nie mówi, tylko podsuwa książkę – aż dziwne, że przeczytał! – o szalbierstwach Watykanu na przestrzeni dziejów, który dzięki temu jest grupą trzymającą władzę i sprawuje rząd dusz (choć nie Januszowej).

Znamienne, że w salonie Janusza wisi wystrugany wiejski świątek: powieszony bez refleksji, choć z sentymentu, bo taki sam był w rodzinnym domu. A więc dom. Janusz – nawet nie ze względu na PiS, ale możliwości, które przypłynęły wraz z gotówką – myślał o wyjeździe z Polski, bo to jednak dziki kraj. Sondował domy na południu Europy, nawet na Mauritiusie, skąd wszędzie (Europa, Ameryka, Azja) blisko i zawsze ciepło, ale zdecydował brak znajomości języków – żeby kelnerowi pokazać jakość serwowanego mięsa w restauracji we Francji, musiał wskazywać na podeszwę buta i krzywić się na znak, że twarde, choć czynił to bez wstydu. No i przeważył fakt, że zagraniczny dom przy polskich biznesach oznaczałby konieczność utrzymania na miejscu sztabu ludzi – majordomusa, kamerdynera, ochmistrzyni, choć akurat Janusz takich słów nie zna i mówi: służba – a on Solorzem i Starakiem przecież nie jest.

Czyli Polska. Rodzinny Radom dawno okazał się za mały, Warszawa niespecjalnie go przekonała, choć z agentką nieruchomości oglądał domy-pałace, w tym jeden obok imponującej posiadłości Leszka Czarneckiego i Jolanty Pieńkowskiej, czy inne perełki starego Mokotowa i jeszcze starszego Żoliborza.

I wszystko było niby w porządku, w takim miejscu zyskiwałby jeszcze inteligencki sznyt mimo robotniczego pochodzenia, ale warunki miał zbyt wygórowane: konieczne parking i to podziemny, żeby zimą nie trzeba było odśnieżać samochodów w liczbie czterech; balkony chętnie na wszystkie strony świata, żeby nie tracić perspektywy; mile widziany także basen. Wyboru więc nie było i w końcu stanęło na Zakopanem. Janusz kocha góry – bardziej patrzeć, niż chodzić – jednak nie chciał tam kupować żadnej góralskiej bacówki, jeszcze deski okazałyby się zbutwiałe, lecz pobudować się od zera, bo to jedyny sposób na spełnienie zachcianek.

Kończy właśnie budowę, która – podobnie jak odrestaurowany samochodzik – sprawia, że oczy bieleją. Także dlatego, że jest z piaskowca, który ma się ładnie starzeć (razem z Januszem). Wszystko jest tam najlepsze. Czy takie być musi? Pewnie nie, ale wznoszona konstrukcja ma być najlepsza dlatego, żeby można było tak o niej mówić – kwestia prestiżu i próżności w relacjach z ludźmi, których doprawdy ciężko zaskoczyć nowym modelem porsche (co akurat na polskich drogach nie ma racji bytu).

Więc Janusz oprowadza gości z dumą i opowiada, że piaskowiec przyjechał z Włoch, a marmur z Hiszpanii – albo odwrotnie, ale chyba nie ma to znaczenia. Miedziane konstrukcje na ścianie wykonuje artysta, który stawiał coś podobnego przed Centrum Pompidou; w środku cicho pracuje winda, żeby nie wnosić zakupów na piętro; okna są całkowicie przeszklone, aby ramy nie zasłaniały gór, łączy je tylko cienkie spoiwo – taka technika nie jest jeszcze w Polsce stosowana. Centrum fitness w podziemiach zapewne zmieściłoby kadrę piłkarską, a ma starczyć tylko dla Janusza, żony i córeczki. Z basenu – woda już chlupocze, a jakże, choć całość nie ma wymiarów olimpijskich – jest widok na Giewont.

Po co właściwie taki dom? Janusz buduje go dla siebie na lata, ale gdyby kiedyś jednak przyszła mu do głowy sprzedaż, musi osiągnąć bardzo dobrą cenę za bardzo dobrą jakość – jako człowiek biznesu myśli przede wszystkim tymi kategoriami. Ciekawe jednak, że chęć pokazania się – bo jak inaczej traktować taką okazałą budowę, której nie sposób nie zauważyć, do tego tak chętnie pokazywaną znajomym? – idzie w parze z tym, że Janusz nie chciał na tablicy informacyjnej umieścić nazwiska inwestora, czyli swojego. Po co ludzie mają wiedzieć?

Niby racja, ale konsekwencji tu nie ma – to także charakterystyczne dla jego nowego życia. Zakłada konto bankowe w euro, żeby za granicą wypłacać bez prowizji i oszczędzać grosze, gdy na zachcianki wydaje miliony. W tym na elektronikę, bo – nastraszony przez wspólnika – zaczął bać się porwania: nie, nie siebie, raczej córeczki. To dla niej, choć wzgórze powinno zostać czyste i blisko natury, zafundował plac zabaw, trampolinę, siłownię pod chmurką. Jest i ogródek, którego dogląda sąsiadka, bo jednak Janusz często jest w rozjazdach, więc pomidory i rzodkiewka nie są jego zasługą, ale to on raczy potem znajomych sałatką i chwali się, że pielił, podlewał i potem przygotował.

Dom jest moją twierdzą

Czy w tym morzu luksusu, które go zalewa, Janusz nie miałby ochoty zaangażować się społecznie? Kiedyś nawet miał, choć to raczej z pobudek snobistycznych, do czego oczywiście nigdy się nie przyzna, bo licytował złote serduszka od Owsiaka. Siedzieli wtedy z kolegami z firmy, popijali dobry trunek i przebijali sami siebie, wierząc, że to słuszna sprawa.

Dlatego tak się dzisiaj piekli, że Owsiakowi ktoś coś wyrzuca, bo przecież człowiek z takim dorobkiem zupełnie otwarcie powinien być najbogatszy w Polsce – 1 proc. od zysków WOŚP wystarczałoby mu do tego w zupełności. No właśnie, tylko czemu chował się za Mrówkami Całymi i Jasnymi Sprawami, dopytuję, choć to nie ma sensu, bo Janusz zawsze wie swoje i moimi argumentami – charakterystyczna cecha selfmademanów – nijak nie wybiję mu z głowy zdania, bo on wie lepiej i kropka. To zdanie doprowadziło go przecież tu, gdzie jest, więc to on na pewno ma rację. I tłumaczy po swojemu, że teraz raczej się nie angażuje: działalność społeczną ograniczył do rodziny.

Nie dodaje, ale to widać, że zamyka się w świecie swoim i sobie podobnych, a na innych spogląda z góry: zdarzają się przykre odzywki przy kasie w sklepie albo na parkingu, żeby jeden chłystek z drugim wiedzieli, kto on i ile kosztował jego samochód. Nie wiedzą, bo niby skąd? Janusz nie figuruje na listach najbogatszych Polaków, nie ma go w kronice towarzyskiej kolorowych czasopism – i trudno powiedzieć, czy by chciał, bo sprawia wrażenie bycia ponad, ale to może być tylko wrażenie.

Czy w swoich kolejach losu jest osamotniony? Przykłady najbliższych kolegów pokazują, że to zwielokrotniony przypadek. U nich także pojawiły się nowe żony, nowe dzieci, nowe życia. Podobnie zresztą u kontrahentów Janusza, których – ze względu na wielobranżowość sklepów – poznał tysiące. To głównie ludzie z Polski B, tacy jako on, którzy wczoraj jeszcze walczyli z uciążliwym systemem, a dzisiaj są jego częścią: mają hurtownie, ubojnie, fabryki, zakłady. Dorobili się mniejszych lub większych fortun i korzystają z życia jak potrafią, choć czasem nie umieją poradzić sobie z nadmiarem gotówki.

Jedno przemawia jednak za nimi: do wszystkiego doszli w pojedynkę, bo to nie są resortowe dzieci i wnuki, które miały łatwiej ze względu na kariery przodków w reżimowych korporacjach i to pochodzenie determinowało ich kariery. Oni byli sami. Prości ludzie z prostymi potrzebami i takimiż zasadami, często opartymi na wierze Kościoła, dlatego tak dziwi warkot Janusza na księży, bo akurat tu jest wyjątkiem. Regułę potwierdza w Boże Narodzenie, które spędza bez potrzeby obcowania z sacrum, choć nowy model telefonu w błyszczącym papierku być musi.

Ale Janusz nie chce już dalej rozwijać biznesu. Znudził mu się i woli korzystać z życia. Sprzedaje swoje udziały w firmie wielkiemu funduszowi notowanemu na giełdzie, więc i pieniądze zaangażowane w transakcje są wielkie. Myśli co prawda jeszcze o jakimś projekcie, ale to już chyba w ramach hobby, by nie siedzieć bezczynnie, tylko raz jeszcze – głównie samemu sobie – udowodnić smykałkę do pomnażania gotówki, przydatność i pomyślunek. Zresztą – biznes, nie biznes – Janusza ciągle coś gna do przodu: nie jest typem człowieka siedzącego w skórzanym fotelu z cygarem w ręku, ale snuje wizje jedna za drugą, jakby się gdzieś spieszył, czym zresztą zawstydza otoczenie. Po domu w Zakopanem może przyjdzie czas na morze, które też kocha?

I tak żyje: szczęśliwy, ale i nieszczęśliwy w wiecznym niespełnieniu; Polak, ale i bezpaństwowiec, który wszędzie dałby sobie radę. Nawet firmę, jeszcze przed sprzedażą, przeniósł na Cypr, aby maksymalizować zyski. Tak też wychowuje swoją córkę, nawet bez świadomości tej nauki, że za pieniądze można wszystko i to one zapewnią byt rodzinie. Trudno mieć pretensje, bo bliższa ciału koszula, ale taki właśnie jest ten nowy Polak, który na pytanie: „A w co wierzysz?", zamiast „w Polskę" odpowiedziałby zapewne w „siebie". O sobie nie powie jednak „Polak mały", bo we własnym mniemaniu jest duży, i to bardzo.

Aż śmiesznie zabrzmi, ale Janusz zastanawia się teraz nad wzniesieniem przed nowym domem masztu z biało-czerwoną flagą łopoczącą na wietrze. Nie jest to jednak efekt patriotycznych uczuć, lecz kolejnej mody, bo sąsiedzi tak mają, co mu się spodobało, więc też by chciał. Polska będzie blisko, ale bardzo daleko.

Nazwijmy naszego bohatera „Janusz", choć mógłby być Heniek albo Roman. Właśnie przeżywa drugą młodość. Pomarańczowe okulary o futurystycznym kształcie nie przypominają właściwie okularów i na twarzy widać przede wszystkim tę dziwną konstrukcję. To element odejmowania sobie lat, bo smuga cienia już dawno za Januszem. Ostry kolor ma też podkreślić opaleniznę: letnią i autentyczną, bynajmniej nie solarium, bo to nie jest obciachowy gość. Ze względu na swój status na wakacje nie wybiera Egiptu czy Tunezji, bo zbyt sobie ceni to, co ma, żeby ciągnęło go do niebezpiecznych i kolorowych (mówi znacznie gorzej, z tolerancją jest u niego marnie) rejonów.

Pieniądze – choć Solorz i Starak to on nie jest i nie będzie, zresztą chyba nie ma takich ambicji – pozwalają na większą fantazję niż spędzanie czasu z innymi Januszami, więc w tym roku zabrał rodzinę w rajd camperem po Skandynawii. Pojazd co prawda stary, lecz odrestaurowany tak, że nawet w Szwecji wszyscy oglądali się z zainteresowaniem: wygląda jak zabawka w skali 1:1, ale w środku ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia, i gdyby noc zaskoczyła podróżnych w szczerym polu, można podnieść dach, rozłożyć łóżka i spać.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy