Prawda lepsza od „dialogu ekumenicznego”

Watykan często bywał i bywa oskarżany o nietolerancję religijną. Ale to w protestantyzmie i prawosławiu słychać donośne radykalne głosy, na tle których nauczanie Kościoła katolickiego jawi się jako wzór otwartości.

Aktualizacja: 30.01.2016 08:52 Publikacja: 28.01.2016 19:31

Prawda lepsza od „dialogu ekumenicznego”

Foto: 123RF

Od ponad pół wieku Kościół katolicki uczestniczy w dialogu ekumenicznym. Co roku odbywają się spotkania komisji międzywyznaniowych, powstają kolejne arcyważne dokumenty, a chrześcijanie różnych wyznań spotykają się na tygodniach modlitw, prosząc o jedność. Kilka dni temu doszło w Watykanie do nadzwyczajnej sytuacji, gdy delegacja fińskich luteran została zaproszona przez celebransa do przyjęcia komunii świętej.

Mogłoby się więc wydawać, że sytuacja jest świetna, a model dialogu ekumenicznego promowany zarówno przez Kościół katolicki, jak i wspólnoty protestanckie ma się świetnie. Kłopot polega tylko na tym, że ze spotkań nic nie wynika (poza ciekawymi rozmowami teologów, którym czasem bliżej jest do swoich kolegów z komisji wspólnych niż do współwyznawców), dokumentów nikt nie czyta, a w tygodniach uczestniczy coraz mniej wiernych.

I trudno się temu dziwić, gdy uświadomimy sobie, że po pięćdziesięcioletnich wysiłkach ekumenicznych chrześcijanie są obecnie od siebie o wiele dalej, niż byli wcześniej. A jakby tego było mało, najbardziej dynamiczne ewangelizacyjnie i misyjnie wspólnoty albo nigdy nie przystąpiły do dialogu, albo właśnie się z niego wycofują, albo mają do niego stosunek, najdelikatniej rzecz ujmując, dwuznaczny.

Między Duchem Świętym a duchem świata...

Rozjazd w dialogu ekumenicznym między wyznaniami protestanckimi głównego, liberalnego nurtu a Kościołem katolickim i Cerkwią prawosławną najkrócej można określić mianem różnicy między tymi, którzy chcą być posłuszni Duchowi Świętemu, a tymi, którym bliżej jest do ducha świata. Kościół katolicki, podobnie jak Cerkiew, jeśli nawet jakaś część jego teologów (a także zachodnich hierarchów) wspomina o konieczności ustępstw wobec świata, głosi wciąż niezmienną naukę moralną (i nie tylko) zakorzenioną w Piśmie Świętym i tradycji. Ale już ogromna większość wyznań protestanckich głównego nurtu (czyli luteranie, reformowani i anglikanie) uznała, że konieczne jest dostosowanie doktryny do tego, czego chce od nich współczesny świat. I dlatego wbrew swoim ojcom założycielom, którzy – jak Luter czy Kalwin – potępiali aborcję i zapobieganie ciąży, a eutanazja w ogóle nie przychodziła im do głowy – oni przyjęli w XX wieku wszystkie te nowinki.

Kongregacjonalistyczni pastorzy ze Zjednoczonego Kościoła Chrystusa (UCC) zakładali przecież w USA pierwsze nielegalne jeszcze kliniki aborcyjne, a obecnie ogromna większość wyznań protestanckich, by wymienić tylko amerykański Kościół episkopalny, główny nurt metodystów, liberalny Ewangelicko-Luterański Kościół Ameryki (ELCA), o Zjednoczonym Kościele Chrystusa i prezbiterianach nie wspominając, tworzy proaborcyjne lobby skupione wokół Planned Parenthood i twierdzi, że aborcja jest darem Bożym dla świata. Podobne opinie głoszą także skandynawscy luteranie, którzy wyrzucają z własnych wspólnot i pozbawiają ordynacji pastorskiej duchownych działających w organizacjach pro life. Prawo do aborcji jest bowiem wpisane w takie interpretacje chrześcijaństwa i duchowny, który nie wyznaje jej, jest heretykiem.

Mniejszość, ale znacząca, protestantów popiera już także eutanazję. W awangardzie jak zwykle są kongregacjonaliści z UCC, a także część duchownych anglikańskich. Za wspomaganym samobójstwem opowiedział się choćby były honorowy zwierzchnik Wspólnoty Anglikańskiej arcybiskup George Carey, który w jednym z wywiadów otwarcie podkreślał, że „nie ma nic szlachetnego w znoszeniu potwornego bólu" , i w związku z tym uznał, że „głęboko chrześcijańskie i moralne byłoby ustanowienie prawa pozwalającego na godne zakończenie własnego życia tym, którzy dokonali takiego wyboru". Opinia ta i tak może uchodzić za ostrożną, ponieważ inny biskup anglikański (konkretnie z Kościoła episkopalnego) John Shelby Spong jest otwarcie wielkim zwolennikiem eutanazji. I, niestety, powoli przestaje być w tym osamotniony.

Jeszcze szybciej odejście od tego, co przez wieki było wspólne dla wszystkich chrześcijan, zachodzi w zakresie etyki seksualnej. I nie chodzi tylko o to, że szwedzcy luteranie czy brytyjscy metodyści (o amerykańskich nawet nie wspominając) odrzucają stanowisko katolickie w tej sprawie, ale także o to, że ostro potępiają oni poglądy własnych założycieli.

Luter, Kalwin, Wesley, Zwingli, a przede wszystkim Henryk VIII (który w kwestiach moralnych, o ile nie dotyczyły one jego samego, był niezwykle ostry), jednym głosem potępiali akty homoseksualne – uznawali je za grzech ciężki i określali mianem sodomii. Nie będę tu cytował fragmentów z ich dzieł, bo nie chciałbym zostać ponownie postawiony przed sądem pod zarzutem homofobii, ale zapewniam, że język współczesnego Kościoła katolickiego jest w tej sprawie delikatny.

A co na to współczesne wyznania protestanckie głównego nurtu? Szwedzcy luteranie od dawna udzielają kościelnych ślubów parom tej samej płci, wspierają adopcję dzieci przez takie pary, a jedną z najbardziej aktywnych jej biskupek pozostaje... Eva Brunne, aktywna lesbijka, która wraz ze swoją „małżonką" wychowuje syna. Małżeństwa homoseksualne (albo rozmaite formy błogosławienia par osób tej samej płci) akceptują już zresztą luteranie i ewangelicy reformowani rozmaitych nurtów i wyznań w USA, Danii, Norwegii, Holandii, Francji, Wielkiej Brytanii itp., itd. A na tym sprawa wcale się nie kończy, wyznania te bowiem ordynują już aktywnych homoseksualistów na duchownych, a ostatnio – by wymienić Kościół episkopalny czy jedno z amerykańskich wyznań prezbiteriańskich – zaczęto już nawet ordynować transseksualistów po operacji zmiany płci.

Jałowe deklaracje

Ale wbrew temu, co może się wydawać, moralność nie jest jedyną przestrzenią sporu, a liberałowie jedynymi przeciwnikami. Istotne w debacie międzywyznaniowej jest także pytanie o to, co ma być celem dialogu. I tu fronty walki są o wiele bardziej skomplikowane i zagmatwane. Część katolickich teologów opowiada się tu po stronie konserwatywnych i przeciwnych hurraekumenizmowi protestantów z historycznych wyznań protestanckich, a część – głównie tych zaangażowanych w dialog ekumeniczny – kroczy ręka w rękę z protestantami głównego nurtu. W największym skrócie charakter sporu, o którym mowa, można oddać krótkim pytaniem o to, co ma być celem ekumenizmu. Czy jest nim dialog dla samego dialogu czy jednak prawda? Co jest ważniejsze: to, byśmy ze sobą rozmawiali, spotykali się, debatowali, czy raczej dochodzenie do prawdy, i to nawet wówczas, gdy jest ona niewygodna dla chrześcijan innych wyznań?

W Kościele katolickim (przynajmniej w jego głównym nurcie) często zwycięża opcja dialogu dla samego dialogu, co niestety nie zawsze służy prawdzie. Tak jest w przypadku polskich dialogów ekumenicznych, przede wszystkim z mariawitami. Od lat polscy ekumeniści unikają jak ognia postawienia pytania o święcenie kobiet na kapłanki w Starokatolickim Kościele Mariawitów. Jest wprawdzie faktem, że po podziale w latach 30. XX wieku na nurt felicjanowski i płocki mariawici płoccy zaprzestali święcenia kobiet, a wyświęcone już przez nich biskupki i kapłanki przestały oficjalnie sprawować liturgię, ale nie sposób pominąć faktu, że sprawa została „zawieszona" i nikt nigdy nie uznał „nieważności" ich święceń (a takie jest stanowisko katolickie). Jakby tego było mało, część z wyświęconych sióstr w szczególnych okolicznościach nadal „odprawiała" mariawickie msze. I już tylko to każe postawić pytanie o to, czy rzeczywiście mariawici po katolicku rozumieją kapłaństwo.

Trudno też nie dostrzec, że warto byłoby zająć się pytaniem o relacje objawień (nawet jeśli uznać, że w pierwszym etapie były one autentyczne, a zwiedzenie nastąpiło później) Marii Franciszki Kozłowskiej i reform arcybiskupa Jana Marii Michała Kowalskiego, który nie tylko uznał założycielkę mariawitów za godną umieszczenia jej w modlitwie „Zdrowaś Mario", ale również uznał, że dzieci poczęte w związkach mariawickich księży i sióstr zakonnych są... niepokalanie poczęte. Oczywiście stało się to już po śmierci Marii Franciszki, ale wpisywało się w kierunek jej objawień już po rozłamie. Ale i to nie jest tematem rozmów, bo... mogłoby się okazać, że trzeba mocno postawić temat charakteru objawień, a to przerwałoby dialog.

Na świecie jest podobnie, czego znakomity przykład stanowi fetowana jako wielki sukces katolicko-luterańska „Wspólna deklaracja w sprawie nauki o usprawiedliwieniu" (podpisana później także przez metodystów). Jej treść nie stanowi żadnego przełomu, ponieważ obie strony uznają jedynie, że żadna z nich nie uznaje koncepcji starożytnego teologa Pelagiusza, która głosi, że człowiek nie dziedziczy popełnionego przez Adama grzechu pierworodnego. Oba wyznania nie spierały się o to, akceptowały i akceptują bowiem nauczanie św. Augustyna, w tym jego potępienie pelagianizmu.

Spór między katolikami a luteranami dotyczy w istocie zupełnie czego innego niż usprawiedliwienie. W jego centrum leży rozumienie Kościoła, sakramentów, a także antropologii. A mówili o tym wprost zarówno staroluteranie, a także teologowie luterańscy spoza Niemiec, którzy oskarżyli wprost swoich współbraci z tego kraju o to, że zlekceważyli ich opinię i że jak zwykle uznali, że Niemcy wiedzą lepiej, jak i część teologów katolickich z kard. Josephem Ratzingerem na czele. Obie strony ukazywały, że to właśnie tymi problemami trzeba się zająć, a nie skupiać na zapewnianiu, że dokonał się gigantyczny przełom.

W nocie przygotowanej przez Kongregację Nauki Wiary i Papieską Radę do spraw Jedności Chrześcijan będącą katolicką odpowiedzią na „Deklarację" wprost wskazano też, że istotnym problemem, nadal dzielącym katolików i luteranów, jest rozumienie sakramentu pokuty, a także miejsca samej doktryny o usprawiedliwieniu w całości teologii Lutra i Kościoła katolickiego. I choć argumentacji zarówno staroluteran, jak i mniej ekumenicznie nastawionych katolików nie sposób podważyć, to dyskretnie się ją pomija.

Papież – następca św. Piotra czy antychryst

A dzieje się to ze szkodą dla głębi teologii i sensownej rozmowy. Luter nazywał papieża antychrystem (a także „mułem" czy „osłem"). Nie wynikało to przecież tylko ze złośliwości i trudnego charakteru reformatora (choć część jego biografów, w tym Heiko Obermann, podkreśla, że z różnych powodów nie należał on do łatwych rozmówców), a także z sytuacji historycznej, ale z założeń teologicznych, w tym przede wszystkim tych dotyczących eklezjologii czy źródeł objawienia. To właśnie rzekome błędy papieskie w tych sprawach, a także odrzucenie przez kolejnych papieży nauczania Lutra, skłoniło go do takich, a nie innych określeń.

I tak sam Kościół określany był przez Lutra mianem „synagogi szatana", papież „gorszym od Lucyfera i wszystkich heretyków" czy „nieprzyjacielem Boga". W odpowiedzi katoliccy teologowie i hierarchowie określali reformatora równie ostro. Mocne? Oczywiście, że mocne, ale jednocześnie pokazujące, że ówcześni ludzie wiary rzeczywiście traktowali poważnie to, w co wierzyli. Dla nich prawda, a nie dialog, był świętością, a za tego, w którego wierzyli, gotowi byli nie tylko obrzucać się obelgami, ale też oddać swoje życie.

Obecnie też nie brakuje protestantów, którzy mają podobny do Lutra stosunek do Kościoła katolickiego czy papiestwa. I tak nadal za antychrysta uważają go luteranie z ultrakonserwatywnego synodu Wisconsin, a ich nieco tylko bardziej umiarkowani współbracia z Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri, choć tego typu określeń już nie używają, to nadal zwracają uwagę na to, że ustępstwa wobec katolików byłyby zdradą Lutra i jego fundamentalnej zmiany. I choć można by się na nich obrażać, to nie sposób nie dostrzec, że w odróżnieniu od otwartych na ekumenizm luteran z Ewangelicko-Luterańskiego Kościoła Ameryki, o Kościele ewangelickim w Niemczech nie wspominając, po pierwsze, odnotowują oni przyrost wiernych, a po drugie, nadal głoszą te zasady i normy, które jeszcze pół wieku temu łączyły luteran i katolików. Dialog z nimi jest oczywiście trudniejszy, ponieważ oni rzeczywiście wierzą w teologię Lutra i nie zamierzają z niej rezygnować.

Jeszcze trudniej dialogować jest z konserwatywnymi baptystami. Wielu z nich także uważa, że ekumenizm stanowi zdradę zasad biblijnego chrześcijaństwa, i w związku z tym nie ma co tracić na niego czasu. Od debatowania nad tym, że nic nas nie różni, istotniejsza jest dla nich ewangelizacja, a także nawracanie wiernych z innych wyznań chrześcijańskich. To właśnie tacy konwertyci, przynajmniej w Polsce, są najczęściej przeciwnikami dialogu i właśnie oni doprowadzili do wycofania warszawskiego zboru baptystów z ruchu ekumenicznego.

W USA jest podobnie. Południowa Konwencja Baptystów także nie uczestniczy w szeroko pojętym dialogu, a zamiast tego... ewangelizuje i nawraca zarówno katolików pochodzenia latynoskiego, jak i tych protestantów, którzy przynależą do historycznych wyznań protestanckich. To może złościć innych chrześcijan, ale pokazuje poważne traktowanie własnej (i cudzej też) wiary.

Przeciw rewolucji seksualnej

Ten stosunek do zorganizowanego ruchu ekumenicznego wcale nie oznacza, że rozmowa czy współpraca z baptystami czy innymi konserwatywnymi protestantami nie jest możliwy. Południowa Konwencja Baptystów współdziała z amerykańskimi katolikami w obronie życia, a jeden z jej głównych teologów Albert Mohler junior, rektor Suothern Baptist Seminary w Louisville, wprost odwołuje się w swoich przemówieniach do teologii i myśli katolickiej.

– Żyjemy obecnie w zupełnie przełomowych czasach, ale żeby je zrozumieć, musimy wrócić do przeszłości, do początków wieku XX, kiedy to rewolucjoniści seksualni zaczęli starać się o rozdzielenie seksu i prokreacji, i to właśnie była kontrola urodzin – mówił. – Wielu chrześcijanom wydaje się, że kontrola urodzin to coś, co powstało w wyniku rozwoju nauki i medycyny – uzupełniał i dodawał, że takie myślenie jest błędem, ponieważ w tej sprawie sytuacja była sterowana przez ludzi, którzy nie będąc w stanie przeforsować swoich racji w zakresie etyki seksualnej, zdecydowali się postawić nacisk na rozdzielenie seksu i prokreacji. I właśnie to stało się fundamentem późniejszej rewolucji.

Drugim, nie mniej istotnym elementem dewastującym małżeństwo była – zdaniem Mohlera juniora – rewolucja rozwodowa. W ciągu zaledwie sześciu lat – od roku 1977 do 1983 39 stanów Ameryki wprowadziło prawo, które pozwalało rozwiązać małżeństwo z każdego powodu lub nawet bez powodów. – To było gigantyczne zjawisko – wyjaśniał. – My, chrześcijanie ewangelikalni, nie jesteśmy go świadomi – zaznaczał. I wskazywał, że nie ma czegoś takiego, jak „małżeństwa jednopłciowe, dopóki nie zmieni się definicji małżeństwa jako trwającego całe życie przymierza". Rewolucja rozwodowa doprowadziła do ogromnego wzrostu liczby konkubinatów heteroseksualnych. – A jeden rodzaj seksualnego nieuporządkowania prowadzi do racjonalizacji innego – dodawał, doskonale pokazując, że rewolucja rozwodowa i antykoncepcyjna prostą drogą doprowadziła do zniszczenia rodziny i wprowadzenia do systemu prawnego tzw. małżeństw homoseksualnych.

W tej sprawie Mohler junior brzmi niemal tak samo jak ogromna większość ortodoksyjnie nastawionych katolików. A jest to zmiana ogromna, baptyści bowiem, i to także konserwatywni, rozwody i antykoncepcję akceptują. Mocne głoszenie chrześcijańskiej prawdy wobec nich doprowadziło jednak do stwierdzenia, że to Kościół katolicki, a nie oni, miał rację. Takie wnioski skłaniają część pastorów ewangelikalnych – jak Scotta Hahna – do przejścia na katolicyzm, innych zaś do próby rewizji nauczania własnych wspólnot. Południowa Konwencja Baptystów już raz to zrobiła, gdy w połowie lat 80. odeszła, a jej liderzy nie ukrywali, że stało się to pod wpływem św. Jana Pawła II, od akceptacji aborcji. Od tego momentu konserwatywni baptyści są w awangardzie obrony życia.

Źli Polacy

O ile możliwa jest w przypadku katolików współpraca z protestantami (tymi konserwatywnymi i zazwyczaj mocno niechętnymi ekumenizmowi), o tyle prawdziwy dialog, i to taki prowadzący do jedności, powinien być możliwy z prawosławnymi. Cerkiew nie odeszła od własnej teologii, różnice między Kościołem katolickim a nią są niewielkie, pole współpracy zaś ogromne.

Tyle że między sformułowaniem „powinno" a „jest" zieje przepaść. I właśnie dlatego poszukiwanie jedności z prawosławnymi stoi w miejscu. Przyczyn jest cała masa.

Część z nich to polityczna niechęć Moskwy, część to zaszłości historyczne, a część problemy wewnętrzne samej Cerkwi, nieposiadającej jednej władzy. W prawosławiu ogromnym autorytetem cieszą się mnisi z góry Athos, którzy w części są tak jednoznacznie przeciwni wszelkim innowiercom, że nie tylko powtórnie chrzczą przystępujących do nich kapłanów katolickich, ale nawet nie wpuszczają do swoich klasztorów katolików. W Rosji na to antyekumeniczne nastawienie nakłada się jeszcze niechęć do katolików, którzy w tym kraju kojarzą się z Polakami.

A dwa resentymenty w jednym stanowią całość, w której nie ma miejsca na dialog i pojednanie. I to mimo że rosyjscy hierarchowie, jak na przykład biskup Hilarion (Alfiejew), otwarcie przyznają, że jeśli z kimś mają w ogóle rozmawiać, to jedynie z katolikami. Tyle że w drugim zdaniu dodają, że i tak rozmowy te do jedności nie doprowadzą, bo aby stała się ona faktem, konieczny byłby... powrót katolików do pełni prawosławnej wiary. A na to się nie zanosi.

Wszystkie te przykłady pokazują dość jednoznacznie, że model ekumenizmu dla samego ekumenizmu zwyczajnie się nie sprawdza. Dialog od wielu lat nie idzie naprzód, liberalni protestanci coraz bardziej oddalają się od Kościoła (i to mimo kolejnych porozumień i deklaracji), a konserwatyści, z którymi rozmowa byłaby możliwa, nie są nią zainteresowani. I dlatego może lepiej choć część energii, którą poświęcamy na udawanie, że dialog idzie świetnie, zainwestować w ewangelizację i misje, a także w normalne studia teologiczne, które umacniałyby teologów różnych wyznań w ich własnej tożsamości.

Starcie racji, współdziałanie, a także wspólne budowanie kultury (bo to akurat często wychodzi konserwatywnie nastawionym chrześcijanom różnych wyznań) przyniosą więcej korzyści niż nieustanne celebrowanie dialogu. Jednak aby do tego doszło, konieczna jest zmiana paradygmatu ekumenizmu. Z liberalnego i dialogicznego na konserwatywny i ewangelizacyjny. I choć z perspektywy Zachodu wydaje się to niemożliwe, to w Afryce czy Chinach już się realizuje.

Autor jest filozofem, publicystą, redaktorem naczelnym telewizji Republika

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Od ponad pół wieku Kościół katolicki uczestniczy w dialogu ekumenicznym. Co roku odbywają się spotkania komisji międzywyznaniowych, powstają kolejne arcyważne dokumenty, a chrześcijanie różnych wyznań spotykają się na tygodniach modlitw, prosząc o jedność. Kilka dni temu doszło w Watykanie do nadzwyczajnej sytuacji, gdy delegacja fińskich luteran została zaproszona przez celebransa do przyjęcia komunii świętej.

Mogłoby się więc wydawać, że sytuacja jest świetna, a model dialogu ekumenicznego promowany zarówno przez Kościół katolicki, jak i wspólnoty protestanckie ma się świetnie. Kłopot polega tylko na tym, że ze spotkań nic nie wynika (poza ciekawymi rozmowami teologów, którym czasem bliżej jest do swoich kolegów z komisji wspólnych niż do współwyznawców), dokumentów nikt nie czyta, a w tygodniach uczestniczy coraz mniej wiernych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy