Kąpiel w wodzie Borżomi

30 lat temu, dziesięć dni po katastrofie w Czarnobylu, rozpoczął się w Kijowie Wyścig Pokoju. Niemal do ostatniej chwili przed startem polscy kolarze upierali się, że nie pojadą.

Aktualizacja: 24.04.2016 10:58 Publikacja: 24.04.2016 00:01

Rywalizacja na szosach wokół Kijowa trwała cztery dni

Rywalizacja na szosach wokół Kijowa trwała cztery dni

Foto: PAP, Jerzy Undro

O tym, że coś walnęło na Ukrainie, dowiedzieliśmy się od Staszka – wspomina były mechanik kolarskiej reprezentacji Polski Jerzy Brodawka.

Staszek to wybitny, zmarły ponad dwa lata temu polski kolarz Stanisław Szozda, a walnięcie na Ukrainie to katastrofa w elektrowni atomowej w Czarnobylu, do której doszło 26 kwietnia 1986 roku. Sytuacja była dość kuriozalna: nasi cykliści trenujący w okolicach Wrocławia otrzymali informację od Amerykanów, u których pracował Szozda i którzy w tym samym miejscu przygotowywali się do sezonu.

Czytaj także:

– A niby skąd nasi mieliby wiedzieć o Czarnobylu? – mówił Szozda, gdy zadzwoniłem do niego w 25. rocznicę katastrofy. – Media przecież milczały. Jak ktoś słuchał wrogich rozgłośni, to się trochę orientował. Amerykanie dostali wiadomość ze swojej ambasady w Warszawie. Edek Borysewicz (polski trener, twórca sukcesów amerykańskiego kolarstwa – przyp. AF) od razu mi to powiedział, a ja pobiegłem do Ryśka i chłopaków.

Ryszard Szurkowski, najlepszy polski kolarz w historii, był wtedy trenerem kadry. Rok wcześniej jego podopieczni roznieśli rywali na trasie Wyścigu Pokoju. Zwyciężył Lech Piasecki przed Andrzejem Mierzejewskim. W tym samym sezonie Piasecki został mistrzem świata w Giavera del Montello. Trudno o większe sukcesy. Ale w 1986 roku Piaseckiego już nie było w reprezentacji. Władze PRL łaskawie pozwoliły mu przejść na zawodowstwo. Mierzejewski natomiast odniósł poważną kontuzję kolana i wyglądało na to, że nie wystartuje.

Informacja o katastrofie w Czarnobylu była dla naszych kolarzy ogromnie ważna. 6 maja, czyli dziesięć dni po awarii reaktora, miał się w Kijowie rozpocząć 39. Wyścig Pokoju. Stolicę radzieckiej wówczas Ukrainy dzieliło od Czarnobyla 130 kilometrów. Można się było bać. W hotelu Orbis we Wrocławiu atmosfera zrobiła się gorąca. Temperatura wzrosła, gdy kandydaci do reprezentacji Polski zauważyli następnego dnia nieobecność Amerykanów. Kolarze Borysewicza wczesnym rankiem odjechali do Berlina Zachodniego. O ich starcie w Wyścigu Pokoju nie było w ogóle mowy. – Byli porządnie przestraszeni. Nie chcieli za dużo gadać, pakowali się w pośpiechu – opowiadał Szozda.

Byli przestraszeni, bo może ambasada USA przekazała Borysewiczowi te same makabryczne wiadomości, które rozpowszechniały niektóre zachodnie gazety? „15 tysięcy ludzi spychanych buldożerami do dołów na odpady w Kijowie" – pisał „New York Post". W rzeczywistości – według danych Komitetu Naukowego ONZ do spraw Promieniowania Atomowego – bezpośrednio w katastrofie zginęło 30 osób. Tego jednak pod koniec kwietnia nikt w Polsce i na świecie nie wiedział.

Nasi kolarze tymczasem rozpoczęli dyskusje w podgrupach. Czy wyścig zostanie odwołany? A jeśli nie zostanie, to jechać czy nie jechać? Wciąż nie było żadnych informacji. Nie tylko o katastrofie, ale i o samej imprezie w Kijowie. Zawsze o tej porze roku rubryki sportowe wszystkich gazet trąbiły na okrągło o Wyścigu Pokoju. Tym razem panowała cisza jak makiem zasiał. Zamilkła „Trybuna Ludu", która przecież organizowała wyścig wspólnie z dwoma partyjnymi dziennikami „Neues Deutschland" i „Rudym Pravem". Dopiero cztery dni po tragicznej awarii w „Przeglądzie Sportowym" ukazała się krótka notka: „Już w komplecie trenują polscy kolarze przebywający w hotelu Orbis w Pilczycach pod Wrocławiem". Żadnych rozważań na temat szans, żadnych informacji o składach zagranicznych drużyn.

Kozak z rządu przyjechał

Wacław Skarul, który dziś pełni funkcję prezesa Polskiego Związku Kolarskiego, wtedy był asystentem Ryszarda Szurkowskiego. Jako wrocławianin nie mieszkał w hotelu, tylko wracał na noc do domu. – W dzień trenowaliśmy, a wieczorami gadaliśmy bez przerwy o jednym – wspomina. – I czekaliśmy na jakieś decyzje. Ja byłem w tej dobrej sytuacji, że na Ukrainę od początku miałem nie jechać. Tłumaczyłem chłopakom, co to jest płyn Lugola (roztwór jodu i jodku potasu, stosowany do ochrony przed skutkami promieniowania – przyp. AF)".

– Nasza pierwsza decyzja była taka, że do Kijowa nie jedziemy. Uzgodniliśmy to zaraz po wyjeździe Amerykanów – mówi Ryszard Szurkowski. Łatwo powiedzieć – nie jedziemy. Propagandowe znaczenie Wyścigu Pokoju nigdy nie było tak wielkie jak wiosną 1986 roku. Należało pokazać światu, że w Czarnobylu nie doszło do żadnej tragedii, ale do drobnej usterki, i że życie na terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej toczy się normalnie. Trener i kolarze czuli więc przez skórę, że będą naciski.

Urabianie zaczęło się jeszcze we Wrocławiu. – Były dwa spotkania – twierdzi jeden z kadrowiczów, Marek Szerszyński. – Pamiętam, że w jednym uczestniczył towarzysz Świrgoń (Waldemar Świrgoń, sekretarz Komitetu Centralnego PZPR – przyp. AF). Mówił, że nie mamy się czego obawiać, bo w Czarnobylu zawalił się tylko dach. Starał się, jak mógł, ale jakoś nas nie przekonał.

Odlot do Kijowa wyznaczono na niedzielę, 4 maja. Kilka dni wcześniej cała ekipa przeniosła się z Wrocławia do hotelu Vera w Warszawie. Ryszard Szurkowski wybrał sześciu zawodników do reprezentacji: Pawła Bartkowiaka, Zenona Jaskułę, Sławomira Krawczyka, Leszka Stępniewskiego, Marka Szerszyńskiego i Zdzisława Wronę. Ale co z tego, że był zespół, skoro żaden z jego członków nie chciał jechać na Ukrainę. Wszyscy twardo trwali przy decyzji podjętej jeszcze we Wrocławiu.

W hotelu Vera pojawiali się coraz to nowi negocjatorzy. Odwiedził kolarzy szef Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu Bolesław Kapitan, a gdy on nic nie wskórał, na ulicę Wery Kostrzewy (dziś Bitwy Warszawskiej – przyp. AF) pofatygował się wicepremier Zbigniew Gertych (ekonomista i agrotechnik, członek PZPR – przyp. AF). – Obudzili mnie późnym wieczorem – wspomina Zdzisław Wrona. – Ktoś powiedział: Zdzichu, wstawaj, bo jakiś kozak z rządu przyjechał.

Towarzysz Gertych przekonywał raczej po dobroci. W stylu „wicie, rozumicie". Mówił, że szkoda by było tej ciężkiej pracy, którą kolarze włożyli w przygotowania. I że jeśli wystartują, to ojczyzna im tego nie zapomni.

– Było też trochę straszenia – mówi Marek Szerszyński, który na co dzień jeździł w klubie milicyjnym Gwardii Katowice. Ale Ryszard Szurkowski nic takiego nie pamięta. Także ówczesny prezes Polskiego Związku Kolarskiego doktor Zbigniew Rusin (zmarł w marcu 2016 roku – przyp. AF) nie wspominał o argumentach siłowych, gdy kilka lat temu rozmawialiśmy o czarnobylskim wyścigu. – Cały czas byłem w kontakcie z Waldkiem Krajewskim (dyrektor Departamentu Sportu Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, wcześniej dziennikarz telewizyjny w stanie wojennym występujący w mundurze – przyp. AF) – twierdził prezes Rusin. – Mówił mi: róbmy wszystko, żeby tam nie lecieć. Miał małe dziecko i żonę, która nie chciała go puścić.

Kolarzy tymczasem odwiedził w hotelu Vera jakiś naukowiec. Nikt nie pamięta jego nazwiska. Przekonywał, że dzięki silnym wiatrom Kijów został skażony w minimalnym stopniu. Mówił też, że jeśli na miejscu się okaże, że normy promieniowania są przekroczone, to mogą się przecież wycofać. Zawodnicy i trener powoli zaczynali mięknąć. – Postawiliśmy warunek: bierzemy własne jedzenie i picie. I ortaliony z kapturami – opowiada Szurkowski.

Kwas chlebowy i słońce

A obietnice? – Do dziś czekam na talon na samochód, który mi mieli dać po powrocie – śmieje się Zdzisław Wrona. – Mnie nic nie obiecywali – zaprzecza Ryszard Szurkowski. To samo mówi Marek Szerszyński.

Trzy dni przed startem 39. Wyścigu Pokoju towarzysze Świrgoń i Gertych mogli odetchnąć z ulgą. Kolarze późnym wieczorem postanowili jednak polecieć do Kijowa. Mechanika Jerzego Brodawki nie było wtedy w hotelu Vera. Nocował w domu, a następnego dnia pojechał na tor przy Podskarbińskiej, żeby na wszelki wypadek spakować rowery. – Siedzę w warsztacie, a tu wpada szef szkolenia PZKol Marian Więckowski z krzykiem: jedziemy, samolot czeka – opowiada Brodawka.?Media wciąż były nad wyraz lakoniczne. W przeddzień rozpoczęcia wyścigu w „Przeglądzie Sportowym" ukazała się krótka notka: „Nie jest jeszcze znana liczba drużyn, które pojadą we wtorkowym prologu. Wiadomo, że nie będzie ich dużo". Dopiero w relacji z prologu, w numerze z 7 maja gazeta po raz pierwszy (11 dni po katastrofie!) odniosła się do Czarnobyla: „Na starcie niestety nie stanęły, mimo wcześniejszego zgłoszenia, drużyny wielu państw. Na decyzji większości z nich zaważyła, jak wszystko na to wskazuje, prowadzona z wielkim rozgłosem przez zachodnie ośrodki propagandowe kampania wokół awarii w Czarnobylu".

Ostatecznie do Kijowa przyjechało 64 cyklistów z 11 krajów: Bułgarii, Czechosłowacji, Finlandii, Francji, Kuby, Mongolii, NRD, Polski, Syrii, Węgier i Związku Radzieckiego. Tak mała liczba drużyn uczestniczyła tylko w pierwszych Wyścigach Pokoju, na przełomie lat 40. i 50. Zachód zrezygnował ze startu z powodów oczywistych. Z dwoma wyjątkami. Z Finlandii dotarła na Ukrainę ekipa reprezentująca centralę związków zawodowych pozostającą pod wpływem partii komunistycznej. Zdołano namówić tylko czterech zawodników. Każdy miał inną koszulkę. Finowie przyjechali do Kijowa z opóźnieniem i nie zdążyli wystartować w prologu. Mimo to komisja sędziowska dopuściła ich do dalszej rywalizacji.

Inna sprawa była z Francuzami, którzy wystawili bardzo silny skład. W zespole znaleźli się dwaj byli zawodowcy, Jean-Luc Garnier i Patrick Hosotte, a także utalentowany Richard Vivien, który rok później został mistrzem świata amatorów. Francuska wyprawa do Kijowa miała najprawdopodobniej podtekst dyplomatyczny. Za kilka miesięcy Międzynarodowy Komitet Olimpijski miał dokonać wyboru organizatora letnich igrzysk olimpijskich w 1992 roku. Jednym z kandydatów był Paryż. Poświęcenie kolarzy miało Francuzom zapewnić głosy krajów socjalistycznych.

To jednak tylko spekulacje, które dziś trudno zweryfikować. Głosowanie jest tajne, a poza tym ówczesny reprezentant Polski w MKOl Włodzimierz Reczek już nie żyje. Zapytany o tę historię dziennikarz wielkiej francuskiej gazety „L'Equipe" Philippe Bouvet nie ma pewności, czy tak właśnie było. Wybierał się wtedy do Kijowa, ale nie dostał wizy. Wpuszczono za to innego francuskiego znawcę kolarstwa Emile'a Bessona. Zapewne dlatego, że pracował dla organu partii komunistycznej „L'Humanite". Bouvet twierdzi, że krytykowano Bessona za pisanie nieprawdy. Relacjonował on, że w Kijowie toczy się normalne życie.

Tymczasem Besson nie kłamał. W dniu rozpoczęcia Wyścigu Pokoju na Chreszczatyku, głównej alei Kijowa, kłębił się tłum. Sprzedawcy kwasu chlebowego nie narzekali na brak klientów. Trolejbusy dowoziły kibiców na miejsce startu prologu. Z rozmów z mieszkańcami wynikało, że wiedzą o katastrofie w Czarnobylu, ale nie mają pojęcia o jej rozmiarach.

Prezes Rusin wziął do Kijowa licznik Geigera. Pierwszy pomiar wykonał zaraz po wylądowaniu. – Wyszło tyle, ile po trzech, czterech prześwietleniach aparatem rentgenowskim – mówił. Dziennikarz „Sztandaru Młodych" nie wierzył ustaleniom prezesa. Rzadko wychodził z hotelu, mył się wyłącznie w wodzie mineralnej Borżomi. Wielu przyjezdnych uwierzyło w pogłoskę, że alkohol znakomicie zapobiega skutkom napromieniowania. Na wszelki wypadek stosowali zwielokrotnioną dawkę.

Prolog – 7-kilometrowa jazda na czas ulicami Kijowa – odbył się podczas pięknej, słonecznej pogody. Zwyciężył reprezentant NRD Uwe Ampler, a najlepszy z Polaków, Zenon Jaskuła, zajął dziesiąte miejsce, tracąc do Niemca 10 sekund. Prezesowi Rusinowi wydawało się, że nasi potraktowali prolog treningowo. – Co tak wolno jechałeś, Zenek? – zapytał na mecie Jaskułę. – Żeby mniej oddychać tym skażonym powietrzem – odparł kolarz.

Ważne rozstrzygnięcia przyniósł pierwszy etap, rozegrany na 138-kilometrowej trasie. Uciekło trzech zawodników: Jozef Regec z Czechosłowacji, Christo Zajkow z Bułgarii i Cedendanbyn Ganbold z Mongolii, uzyskując prawie 2 minuty przewagi nad resztą rywali. Zwycięzca Regec został oczywiście liderem. Stracił żółtą koszulkę dopiero po dziesiątym etapie.

Jakoś nie było chęci

Rywalizacja w Kijowie trwała w sumie cztery dni. Odbyła się jeszcze jazda drużynowa na czas na dystansie 48 kilometrów, zakończona sukcesem ekipy ZSRR. Lekki wiatr od Czarnobyla pozwolił zwycięzcom osiągnąć całkiem przyzwoitą średnią szybkość – ponad 53 kilometry na godzinę. Polacy zajęli trzecie miejsce, przegrywając jeszcze z ekipą NRD. Na pożegnanie ze stolicą Ukrainy odbył się trzeci etap (152 km), na którym swoje sprinterskie umiejętności ujawnił as ekipy NRD Olaf Ludwig. W klasyfikacji łącznej najlepszy z Polaków, Paweł Bartkowiak, zajmował 14. miejsce. Prezes Rusin miał rację – nasi zanadto się nie wysilali. – Jakoś nie było w nas chęci – potwierdza Marek Szerszyński.

W dalszej części wyścigu, gdy kolarze i cała reszta towarzystwa zostali przetransportowani samolotami do Warszawy, chęci już było więcej. Zenon Jaskuła mógł odetchnąć pełną piersią. Nie on jednak był pierwszoplanową postacią w polskiej ekipie. Najpierw dał o sobie znać Zdzisław Wrona, który na mecie w Szczecinie (7. etap) pokonał na finiszu Ludwiga. Drugie etapowe zwycięstwo dla Polski odniósł w Karl-Marx-Stadt (12. etap) Leszek Stępniewski. W klasyfikacji łącznej najwyższą lokatę (14.) zajął Szerszyński, mając prawie 6-minutową stratę do Ludwiga. Reprezentant NRD zdominował rywalizację, wygrał aż siedem etapów, a na mecie w Pradze uzyskał 34-sekundową przewagę nad Władimirem Pulnikowem ze Związku Radzieckiego.

Wypada jeszcze wspomnieć o Francuzach, którzy tak odważnie walczyli o igrzyska olimpijskie dla Paryża. Żaden z nich nie stanął na podium podczas prologu i 15 etapów. W klasyfikacji generalnej Eric Chanton był 17., a późniejszy mistrz świata amatorów Richard Vivien – 24. Poświęcenie dzielnych cyklistów poszło jednak na marne. 17 października członkowie MKOl dokonali wyboru organizatora igrzysk w 1992 roku. W trzeciej turze Barcelona wygrała z Paryżem. Stolica Francji dostała 23 głosy. Czy były wśród nich te, które oddali przedstawiciele krajów socjalistycznych, odwdzięczając się za przyjazd francuskiej ekipy do Kijowa? To jedyna niewyjaśniona do dziś tajemnica 39. Wyścigu Pokoju. Nie licząc oczywiście talonu na samochód dla Zdzisława Wrony...

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

O tym, że coś walnęło na Ukrainie, dowiedzieliśmy się od Staszka – wspomina były mechanik kolarskiej reprezentacji Polski Jerzy Brodawka.

Staszek to wybitny, zmarły ponad dwa lata temu polski kolarz Stanisław Szozda, a walnięcie na Ukrainie to katastrofa w elektrowni atomowej w Czarnobylu, do której doszło 26 kwietnia 1986 roku. Sytuacja była dość kuriozalna: nasi cykliści trenujący w okolicach Wrocławia otrzymali informację od Amerykanów, u których pracował Szozda i którzy w tym samym miejscu przygotowywali się do sezonu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach