Terlikowski: Rymkiewicz, łże-prorok Polaków

Polska prawica musi wybrać: albo nihilizm, albo chrześcijaństwo, albo mistyka krwi, albo Eucharystia, albo św. Jan Paweł II, albo Jarosław Marek Rymkiewicz.

Aktualizacja: 05.06.2016 18:54 Publikacja: 02.06.2016 15:11

Foto: Plus Minus

Być może nigdzie indziej literatura nie jest przestrzenią profetyczną w takim stopniu, jak w Polsce. Poeci, prozaicy, eseiści w naszym kraju często stają się prorokami, prowokując rodaków do debaty, krzepiąc ich nadzieją i wreszcie prowadząc naród jak Mojżesz ku nowej ziemi obiecanej. I choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku, w wolnej Polsce ta ich rola straci na znaczeniu, to Jarosław Marek Rymkiewicz dowodzi tego, że wcale tak nie jest.

Kolejne jego książki wywołują ogólnonarodowe spory (a czasem awantury), inspirują do budowania – głównie po prawej stronie barykady – narracji politycznych, czytelnicy tych dzieł odkrywają zaś w nich wieszcza, który odradza istotę polskości. Krótko mówiąc, Rymkiewicz – ze swoim lekko przekornym, ironicznym językiem, wskrzeszającym najlepsze tradycje polskiej gawędy szlacheckiej (okraszonej postmodernistycznymi nawiasami) spełnia rolę proroka. Szkoda tylko, że jest to prorok fałszywy, łże-prorok (by posłużyć się rusycyzmem), który zamiast prowadzić Polaków ku ziemi obiecanej, kieruje ich ku „ziemi jałowej", ku kultowi absurdu i szaleństwa.

Wiem, że to bardzo ostra ocena. I być może, przynajmniej z perspektywy politycznej, niesprawiedliwa. Kłopot polega na tym, że już za długo czytamy Rymkiewicza, tylko z takiej, politycznej perspektywy. A przecież we wszystkich jego książkach, przynajmniej tych wydanych w ostatnich latach, rozsiane są tropy, które pozwalają postawić tezę, że w istocie nie czuje się on tylko sarmackim gawędziarzem, na nowo opowiadającym nam nasze polskie dzieje (choć również i to robi), ale także prorokiem poetyckiej religii, swoistej mistyki krwi i ziemi, polskiego mesjanizmu bez Mesjasza.

Aby to dostrzec, nie trzeba nawet sięgać po wznowiony ostatnio – znakomicie, jak zwykle, napisany – esej „Przez zwierciadło", wystarczy czytać „Kinderszenen" czy „Samuela Zborowskiego", o „Reytanie" czy „Wieszaniu" nie wspominając. Esej ten, reklamowany przez wydawcę jako „wstrząsający manifest chrześcijańskiego nihilizmu" (choć chrześcijaństwa, w sensie ścisłym, ze świecą tu szukać), daje jednak – być może najpełniejszy wgląd w duszę samego Rymkiewicza i jego metafizyczno-religijne myślenie. A to na nim zbudowana jest dopiero antropologia i co za tym idzie wizja polityki i polityczności, jaką w piękny sposób w kolejnych książkach serwuje nam poeta z Milanówka.

Objawiony/przesłoniony w języku

Nie, nie jego to wgląd prosty. Rymkiewicz starannie unika prostych, oczywistych sformułowań, które można by podciągnąć pod schematy klasycznej filozofii (o prawdach wiary czy choćby teologicznych określeniach nawet nie wspominając). On, jak w swoich innych esejach, raczej krąży wokół języka, stawia pytania, komplikuje przekaz i niekiedy szuka dziury w całym, ale tak, by z trudem tylko można było zrekonstruować z rozsianych fragmentów całość światopoglądu autora. I, nie ma wątpliwości, że robi to absolutnie świadomie, wszak w innych swoich dziełach wprost stwierdza, że całościowa rekonstrukcja poglądów czy opinii bohatera historycznego jest w pewnym sensie kłamstwem historyka, od którego pisarz jest uczciwszy. Całość zresztą, i widać to nawet w formie kolejnych książek, nieszczególnie go interesuje. On wybiera fragment, niedopowiedzenie, prozatorskie haiku. A jednak, nawet z tak rozproszonej, pozbawionej jedności i konsekwencji materii można spróbować odszyfrować fundamenty nieoczywistego światopoglądu poety. Światopoglądu poetyckiego, w którym objawienie (kogo lub czego trudno czasem zgadnąć) dokonuje się tylko w języku, i w którym nie ma miejsca na wcielenie Logosu, bo wcielenie poza językiem okazuje się niemożliwe, a Logos w istocie nie istnieje.

Czytaj także:

Ten być może istniejący gdzieś Bóg jest w istocie absolutnie niepoznawalny, niedocieczony, nie do poznania. „Bóg (...) nie dał nam żadnych wskazówek, które mówiłyby, gdzie można szukać jakiejś wiedzy o Nim. Nie dał nam też niczego, co można by potraktować jako podstawę, na której dałoby się zbudować jakąś wiedzę o Nim. Wszystko, co o Nim tu wiemy, nie dotyczy Boga: to są dzikie (jeśli kto woli: wspaniałe) uroszczenia naszego umysłu; mówią one o Bogu akurat tyle, ile mówią o Nim wszystkie nasze inne – mądre i głupie, obrzydliwe i wspaniałe – dzieła. Ale jest Objawienie, które kiedyś odbiło się mętnie w mętnym zwierciadle naszego języka. Jeśli Bóg jest tutaj, to zobaczyć i usłyszeć Go można tylko w tym mętnym zwierciadle" – oznajmia Rymkiewicz. I aż się prosi, by te słowa zestawić z pierwszym rozdziałem Listu do Rzymian. „To bowiem, co o Bogu można poznać, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty – wiekuista Jego potęga oraz bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła, tak że nie mogą się wymówić od winy" (Rz 1,19–20) – pisał św. Paweł. I, jakkolwiek by się starać, nie da się tego pogodzić z rymkiewiczowskimi rozważaniami. Rację ma jeden albo drugi.

Ktoś mógłby przyjąć, że myślenie poety z Milanówka wyrasta z właściwego chrześcijaństwu wschodniemu apofatyzmu (zakłada on, że Boga poznajemy poprzez refleksję nad przymiotami, których On nie posiada). Albo z – kalwińskiego z ducha – odrzucenia przekonania, że coś jednak o Bogu powiedzieć można przez analogię do innych bytów. Ale to mylne tropy. W obu bowiem przypadkach – zarówno u Pseudo-Dionizego Areopagity, jak i u Karla Bartha – poza odrzuceniem jednoznaczności w poznaniu Boga, mamy jednak uznanie Objawienia. U Rymkiewicza zaś po odrzuceniu jakiegokolwiek poznania Boga z natury następuje przywołanie objawienia, które w istocie objawieniem nie jest. Objawienie się bowiem nie dokonało, wbrew „mętnym", ale wciąż powracającym sugestiom Rymkiewicza, w języku, ale w ciele Jezusa Chrystusa. Bóg objawił się w pełni nie w ludzkich (to akurat prawda), ograniczonych składnią czy słownictwem, tyleż odsłaniających, ile przesłaniających słowach, nawet nie w pismach czy tekście, ale w osobie Jezusa Chrystusa. Objawienie to nie tekst, nie Księga, ale osoba.

I to właśnie dlatego nie można się zgodzić ze swoistą relatywizacją Słowa, objawienia, jakiej dopuszcza się Rymkiewicz. „Mogło być tak: Słowo Boże było im powiedziane, a oni (ci zapisujący) wsłuchiwali się, dosłuchiwali się, ludzkim uchem, w wielkim szumie; szum ten, jak w czasie Zesłania Ducha Świętego: »jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali« (Dz 2,2). Ogłuszeni tym szumem mogli czegoś nie usłyszeć albo czegoś, co usłyszeli, nie zrozumieć. Mogli się wahać, nie wiedząc dobrze, czy źle usłyszeli. Jeden mówił: – Ja tak to usłyszałem. – A drugi: – Ja mam lepszy słuch i słyszałem coś innego, coś innego było powiedziane. – Ludzkie ich uszy. Mogli źle usłyszeć" – oznajmia poeta z Milanówka. I choć rzecz jest pięknie napisana, to jest nie do obrony z teologicznego punktu widzenia.

Istotą objawienia nie jest bowiem to, co oni usłyszeli, ale to, co zobaczyli, co im się przydarzyło, a konkretniej osoba Jezusa Chrystusa. „W Nim bowiem mieszka cała Pełnia: Bóstwo, na sposób ciała" (1 Kol, 2,9) – wskazuje św. Paweł. Słowo zatem, odwieczny Logos ukazał się (to dlatego można Go przedstawić w postaci Obrazu) i można Go zobaczyć, a nawet spożywać (o czym tak mocno przypomina nam uroczystość Bożego Ciała), a nie tylko wyczytać, wyinterpretować. Eucharystia, żywy Bóg pod postacią chleba, wykracza poza jednowymiarowy, bo wyłącznie językowy, świat Rymkiewicza.

Nowa apoteoza nieoczywistości

Chrześcijaństwo według Rymkiewicza nie jest – jak to ujmował św. Paweł – „drogą", bowiem donikąd nie prowadzi, nie jest jasnym szlakiem prowadzącym do Boga, ale... „błąkaniem się". „Droga gdzieś prowadzi i wiadomo gdzie, wiedzie z miasta do miasta, przez las, przez przełęcz, pomiędzy górami, to jest coś, co jeszcze dawno temu wytyczone, drogą inni przed nami chodzili i ci inni, przed nami, tę drogę wydeptali, a gdyby nie oni, to drogi by nie było. Więc nie da się tego nazwać drogą, błąkamy się (jak Paweł), trafiamy na jakąś ścieżkę (jak Paweł), a gdy już na nią wejdziemy, to potem okazuje się, że ta ścieżka prowadzi donikąd i znajdujemy się w miejscu nigdzie, więc szukamy (jak Paweł) innej ścieżki, na końcu której jest może trochę światła" – przekonuje nas Rymkiewicz.

Tych słów, tej opinii nie da się pogodzić z chrześcijańską ortodoksją, z Ewangelią. Jezus, sam siebie określał, jako „drogę, prawdę i życie", drogę, która prowadzi wprost do Ojca. Ani św. Paweł, ani św. Piotr, ani żaden inny ewangelista czy apostoł nie mógł temu zaprzeczyć. I jeśli ktoś głosi co innego, to w istocie głosi antyewangelię, jakąś „nie-wiedzę" i „nie-gnozę", która nie pochodzi od Chrystusa, ale od Martina Heideggera. Rymkiewicz tej inspiracji zresztą wcale nie ukrywa i przyznaje, że dla niego prawda chrześcijaństwa powinna być określona heideggerowskim określeniem „die Lichtung", czyli „prześwit, polanka w lesie, przerzedzony las, ale i najgłębsze miejsce w lesie, takie, do którego z trudem docieramy". „Trochę światła w miejscu najgłębszym, najciemniejszym. Ale nie prowadzi tam żadna droga i żadna droga stamtąd nas nie wyprowadzi" – konkluduje poeta z Milanówka.

Chrześcijaństwo – w tym Ewangelia i Listy św. Pawła – przekształcają się więc pod piórem w heideggerowskie prześwity prawdy, miejsca, w których ciemność bytu nieco się odsłania (ale i tak zostaje po rymkiewiczowsku przesłonięta nieprawdą języka, nieprzejrzystością przekaźników). I nie inaczej jest z rzeczywistością, która nigdy się nie ujawnia, nie objawia prawdy o sobie, ale zawsze zostaje przesłonięta. „(...) cokolwiek więc jeszcze wykonam, tajemnica świata nie przybliży się do mnie i nie oddali. Pozostanie w tym samym miejscu, w którym była zawsze – nieruchoma, nieprzenikniona, niedostępna. Także (...) niewidzialna i niesłyszalna. A tym samym nieujawniająca się i nieujawniona (...) [Tajemnica życia] jest niedotykalna, niesłyszalna, niewidzialna, niedostępna, a więc jest tak, jakby jej nie było. I tylko nasze przeczucie (...) tylko nasze omylne przeczucie – mówi nam, że ta tajemnica gdzieś jest" – wskazuje Rymkiewicz w „Samuelu Zborowskim".

Sens, Logos świata zatem nie istnieje, nie ma jednolitej struktury, celu świata. Wszystko jest w istocie absurdem, mrokiem, który niekiedy rozświetlany jest jakimś światłem rozeznania, wglądu w bezsens rzeczywistości. I także tych założeń nie da się pogodzić z katolicką ortodoksją, wedle której świat jest przeniknięty Logosem, Sensem, bowiem jest stworzony przez Boga, który jest racjonalny, rozumowy. Ślady owego sensu świata odsyłają nas do Boga. Odrzucenie owej racjonalności, poznawalności świata niszczy zatem, i to ostatecznie, jakikolwiek związek między Bogiem a rzeczywistością, między Stwórcą a stworzeniem. Świat Rymkiewicza do niczego nie odsyła i nie jest znakiem czegokolwiek. Nie ma w nim też miejsca na Boga.

Irracjonalny, niepoznawalny, nieobjawialny Bóg Rymkiewicza (a może tylko konstrukt dający złudną nadzieję w ciemności) jest również Bogiem, dla którego Dekalog nie ma najmniejszego znaczenia. „Różnica między dobrem a złem to jest nasza, tutejsza różnica; to my ją ustanawiamy. A Bogu albo wszystko się podoba, albo nic się nie podoba. Albo nie wiemy (to najpewniejsze), co Mu się podoba, a co nie" – oznajmia poeta w eseju „Przez zwierciadło". I ten immoralizm, odrzucenie mocnego zakorzenienia moralności w istnieniu Boga, przenika twórczość (przynajmniej tę późniejszą) Rymkiewicza. Apoteoza szaleństwa w „Reytanie. Upadku Polski", marzenie o królu, który sprawiłby, że Polska konałaby w „atakach szaleństwa", w „napadach wariackiej wściekłości"; uznanie, że bezrozumne, będące wyłącznie ekspresją motłochu, pozbawione jakiejkolwiek politycznej roztropności wieszanie zdrajców miałoby być „nowym chrztem Polski" czy wreszcie mistyka przelewu krwi z „Kinderszenen" są właśnie skutkiem tego immoralizmu. Szerzej zaś kult irracjonalnej przemocy, uznanie, że w nim, a czasem w szaleństwie, ujawnia się prawda bytu, to skutek całej mrocznej metafizyki Rymkiewicza.

Na marginesie nie sposób też nie wskazać, że i sama metoda pisarska proroka z Milanówka pozostaje naznaczona jego metafizyką. Jak u Lwa Szestowa (przynajmniej w jego „Apoteozie nieoczywistości") fragmentaryczność, nieciągłość narracji, zabawa jej składnikami wynika z wizji rzeczywistości. „(...) każde życie jest fragmentaryczne – w każdym sensie. Jest fragmentem większej, niedomkniętej całości (planetarnej całości życia), jest zbiorem fragmentów, które są z sobą luźno połączone i które nie układają się w domkniętą całość. Jeśli zbiór jest otwarty, to można go ułożyć w dowolnym porządku. Albo on sam może się ułożyć w dowolnym porządku – w porządku zmiennym, to takim, to innym" – mocno sygnalizuje Rymkiewicz w „Samuelu Zborowskim".

Z perspektywy ślimaka

W takiej wizji świata, do tego przenikniętej pesymistyczną ideą ślepej w istocie ewolucji, nie ma miejsca nie tylko na jakąkolwiek nadzieję, ale nawet na szczególne, wyróżnione miejsce człowieka. Świat nie tylko może, ale nawet jest oglądany i percypowany przez Rymkiewicza, z perspektywy ślimaka czy kotów, a ich cierpienie jest – co wychwycił w tekście „Mistyka ziemi i krwi" Grzegorz Górny – zestawiane i porównywane z cierpieniem ludzi. W światopoglądzie Rymkiewicza nie widać bowiem zasad, które pozwoliłyby odróżnić, w mocny metafizyczny sposób, istnienie i cierpienie ludzi i ślimaków czy zajęcy.

„Zając jest więc jak człowiek, a człowiek jak zając. Pełna tożsamość, bowiem życie jest tożsame ze sobą i nie ma nic poza nim" – wskazuje w „Kinderszenen" poeta. Wszystkie istoty żywe uczestniczą zaś w jakiejś globalnej wojnie wszystkich ze wszystkimi, z której nie ma i nie może być ucieczki. „Choć miejsce wspólne życia jest jedno dla wszystkich żywych istnień i wszystkie istnienia mają do niego takie samo prawo – toczy się w tym miejscu nieubłagana wojna wszystkich ze wszystkimi (...). Ta wojna jest jedynym prawem, jedyną koniecznością, jedyną siłą, która złączyła i wiecznie będzie łączyć wszystkie żywe istnienia" – zauważa Rymkiewicz.

Ten opis trzeba jednak uzupełnić jeszcze bardziej pesymistycznym dodatkiem. U Rymkiewicza bowiem, jeśli czymś się ludzie od zwierząt różnią, to... jedynie bezinteresownym okrucieństwem, irracjonalną nienawiścią. „Wieszanie jest jedną z niewielu czynności ludzkich, które nie mają kompletnie nic wspólnego z czynnościami świata zwierzęcego i roślinnego – a więc jedną z takich czynności, która skutecznie oddziela ludzi od zwierząt, wyłącza ich z roślinności i zwierzęcości, ustanawia granicę i poza tą granicą stwarza ich własny ludzki świat, czyniąc ich w ten sposób – właśnie ludźmi (...) Jeże nie wieszają jeży, nie słyszano także o kotach, które wieszałyby inne koty. Znane są także przypadki wieszania kotów przez ludzi. Wieszaliby też jeże, gdyby ich nie kłuły w palce" – ironizuje w „Wieszaniu" poeta.

Niech nas jednak nie zwodzi ten ironiczny, lekko zdystansowany ton. Ten opis jest pesymistyczny do bólu. Ludzie, jeśli różnią się czymkolwiek od zwierząt, to jedynie okrucieństwem, tym, że niekiedy z ich działania wyłania się ciemność niepoznawalnego bytu, ciemność przeniknięta bezinteresownym okrucieństwem czy wręcz złem.

W takiej wizji człowieka uczucia czy emocje uznawane w klasycznej cywilizacji za ludzkie przestają mieć znaczenie. Ich miejsce w określaniu tego, co ludzkie, zajmuje szaleństwo, okrucieństwo, przelana – nawet bez sensu – krew, czyli wszystko to, co nie ma sensu, pozbawione jest właściwego znaczenia, a stanowi wyłącznie przekroczenie Logosu i Sensu, jaki wynika ze stworzenia. Tu nawet wolność przestaje być ograniczona, a przekształca się w pustą treściowo samowolę, której jedynym celem okazuje się przekroczenie norm, szokowanie, wariactwo, które ma charakteryzować Polskę i polskość. Niewinność, którą tak często się w Polsce szczycimy, w takim świecie staje się wyłącznie naiwnością, by nie powiedzieć zbrodniczą głupotą, która prowadzić może wyłącznie do zagłady Rzeczypospolitej, i naszej – szaleńczej, wariackiej, ujawniające ciemność bytu tożsamości.

W pozbawionym Boga (a przynajmniej jakiejkolwiek możliwości kontaktu z Nim) świecie przebaczenie staje się pustym gestem, a nawet mocniej skandaliczną głupotą, zdradą Polski. I tak ją właśnie rozumie Rymkiewicz. „Zdaje się, że za szybko i za łatwo przebaczyliśmy Niemcom. W historii są rzeczy, których się nie przebacza – nigdy, bo nie ma powodu, żeby przebaczać. Hierarchowie Kościoła i premierzy kolejnych polskich rządów – nie powinni o tym zapominać – żeby przebaczać, trzeba mieć upoważnienie: nie od Boga, bo Bóg nie ma tu nic do rzeczy, lecz od Polaków, a takiego upoważnienia nikt nikomu nie udzielił i nie udzieli" – oznajmia, w prorockim (tym razem właśnie łże-prorockim) uniesieniu Rymkiewicz w „Kinderszenen". I każde słowo jest w tym wyznaniu ważne.

Bóg nie ma nic do rzeczy w przebaczeniu, bo bóg Rymkiewicza jest bogiem (jeśli w ogóle istniejącym) dalekim, obcym, w istocie obojętnym wobec tego, co dzieje się tu na ziemi. To heideggerowski bożek, a nie żywy Bóg, który sam oddał za nas, grzeszników, swoje życie na krzyżu. Są rzeczy, których nie można wybaczyć, bo w świecie rymkiewiczowskim nie ma kogoś, kto może nam pomóc w przebaczeniu, uzdolnić do niego, ale też w istocie to irracjonalna przemoc, a nie przebaczenie jest fundamentem człowieczeństwa.

I wreszcie kwestia upoważnienia od Polaków. Tu widać, jak odrzucona została – i to u samych fundamentów – idea swoistego zjednoczenia polskości i katolicyzmu, pojednania państwa i Kościoła, w którym niekiedy Kościół przejmuje rolę państwa, a Prymas staje się interrexem. Wielki akt polskich biskupów – orędzie do niemieckiego episkopatu – był zakorzeniony właśnie w takim myśleniu, w którym Prymas był reprezentantem nie tylko Kościoła, ale także narodu. Narodu zjednoczonego w przebaczeniu przed Bogiem. Tamten akt nie miał wymiaru politycznego, ale przede wszystkim duchowy. Gdy ludzie pod Jasną Górą powtórzyli za Prymasem: „przebaczamy", to zmieniło to Polskę duchowo, otwarło drogę do pontyfikatu św. Jana Pawła II i do „Solidarności". W świecie Rymkiewicza ten wybór, ta przemiana byłaby niemożliwa, i nigdy by się nie wydarzyła.

Zarzuty teologiczne, które powyżej zostały wskazane, w niczym nie zmieniają faktu, że Jarosław Marek Rymkiewicz, przynajmniej w książkach z ostatnich lat, jest jednym z najwybitniejszych polskich interpretatorów naszych dziejów. Można nawet wprost powiedzieć, że w pewnym stopniu buduje on profaniczną wersję polskiej „dziejowej hagady". W tradycji żydowskiej ta ostatnia jest nie tylko wspominaniem wydarzeń przeszłości, nie jest tylko jej opowiadaniem, ale również uobecnieniem tamtych wydarzeń we współczesności.

Żydowscy mistrzowie wskazują, że opowiadając w noc pesachową hagadę, każdy człowiek powinien „widzieć samego siebie, tak jak gdyby to on sam wyszedł z Egiptu". Celem zaś tego opowiadania jest nie tylko uświadomienie sobie przez słuchaczy tego, kim jest lud Bożego wybrania, nie tylko uświadomienie sobie wielkich rzeczy, jakie mu Pan uczynił, ale w nie mniejszym stopniu także konstytuowanie się samego narodu poprzez uświadomienie sobie własnych korzeni, powrót do nich i ich uobecnienie w swoistym czasie świętym.

„Wieszanie", „Kinderszenen", „Samuel Zborowski", „Reytan. Upadek Polski" realizują – w świeckiej formie – dokładnie taki projekt. Są próbą zrekonstruowania duszy polskiej, jej zbudowania i umocnienia na absurdzie, szaleństwie wolności i apoteozie polskiego zakorzenienia w świecie nieoczywistości. Ironia, ucieczka od stawiania kropek nad i, fragmentaryczność nie mogą tego zmienić. Entuzjastyczne przyjęcie tych książek przez prawicę i z lekka histeryczne przez liberalne środowiska pokazuje zaś, że taka „hagada", a może lepiej powiedzieć „katecheza dziejów" (w tym przypadku antykatecheza, bo Rymkiewicz kwestionuje lub ignoruje najistotniejsze prawdy wiary), jest nam wszystkim bardzo potrzebna. Polacy potrzebują opowiadania o sobie, uobecniania swoich dziejów i co za tym idzie, budowania tożsamości w świecie ponowoczesnym. Płynność ponowoczesności sprawia, że potrzebujemy czegoś stałego, niezmiennego, a prorok z Milanówka w niezwykłej formie nam tego dostarcza. Pytanie tylko, czy wraz z piękną formą nie przyjmujemy duchowej trucizny? I czy odpowiedzi (na dobre pytania) dostarczane przez poetę nie są przypadkiem wodzeniem nas na manowce?

Czyją katechezę dziejów wybrać?

Pytania te są tym istotniejsze, że nie jesteśmy skazani na Jarosława Marka Rymkiewicza. Swoistą polską hagadę zaproponował nam bowiem przed laty, podczas swojej pierwszej pielgrzymki do ojczyzny św. Jan Paweł II. W tamte czerwcowe dni, gdy padły słynne słowa o „odnowie oblicza tej ziemi", papież Polak wracał do „korzeni", „początków" Ojczyzny, opowiadał jej trudne losy, aby nie tylko je przypomnieć, ale również „uobecnić", uczynić aktualnymi, a co za tym idzie, doprowadzić do regeneracji polskości, jej odrodzenia i umocnienia. W jakimś sensie – odnosząc się do mitologicznych rozważań Mircei Eliadego – można powiedzieć, że w czasie „świętych dni" papieskiej wizyty poprzez opowiadanie trudnych losów ojczyzny, dokonać się miała jej regeneracja, odrodzenie z nieuszczuplonymi siłami witalnymi.

Historia uobecniana, uaktualniana przez papieża, zbudowana była jednak na o wiele twardszych fundamentach niż ta proponowana nam przez Rymkiewicza. Logos wcielony w Jezusa stanowi jej fundament. Bez Niego nie da się, co tak pięknie przypominał papież, zrozumieć naszych dziejów. Papieska hagada nie jest już tylko opowieścią świecką, ale swoistym poszukiwaniem religijnej istoty dziejów Polski, która ze świeckiej, profanicznej narracji historycznej przekształca się w „historię zbawienia" właściwą konkretnemu ludowi. „Czyż Chrystus tego nie chce, czy Duch Święty tego nie rozporządza, ażeby ten papież, który nosi w swej duszy szczególnie wyrazisty zapis dziejów własnego narodu od samego jego początku, ale także i dziejów pobratymczych, sąsiednich ludów i narodów, na sposób szczególny nie potwierdził w naszej epoce ich obecności w Kościele? Ich szczególnego wkładu w dzieje chrześcijaństwa" – pytał Jan Paweł II na gnieźnieńskim Wzgórzu Lecha. To retoryczne pytanie o cel wyrastało z głębokiego papieskiego przekonania o tym, że każdy naród, każdy lud posiada swoją własną „drogę zbawienia", która wzbogaca uniwersum chrześcijaństwa i pozwala mu uobecniać się w losach i historii różnych narodów.

Przypominam te słowa nieprzypadkowo. Uświadamiają one bowiem nam, szczególnie gdy zestawi się je z neopogańskimi czy heideggerowskimi pomysłami na Polskę Jarosława Marka Rymkiewicza, które tak mocno inspirują część polskiej intelektualnej prawicy, że także po tej stronie sporu politycznego konieczny jest wybór cywilizacyjny. Konserwatyści muszą się wreszcie zdecydować, czy chcą iść za św. Janem Pawłem II i jego interpretacją dziejów Polski, a szerzej leżącą u jej podstaw metafizyką, czy wybierają uwodzicielskie, ale niewiele mające wspólnego z chrześcijaństwem strofy i pomysły Rymkiewicza. Każdy z tych wyborów naznaczy historię intelektualną Polski, ale też poprowadzi ją w zupełnie innym kierunku. I warto być tego świadomym.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Być może nigdzie indziej literatura nie jest przestrzenią profetyczną w takim stopniu, jak w Polsce. Poeci, prozaicy, eseiści w naszym kraju często stają się prorokami, prowokując rodaków do debaty, krzepiąc ich nadzieją i wreszcie prowadząc naród jak Mojżesz ku nowej ziemi obiecanej. I choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku, w wolnej Polsce ta ich rola straci na znaczeniu, to Jarosław Marek Rymkiewicz dowodzi tego, że wcale tak nie jest.

Pozostało 98% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co nas doprowadziło do "stref wolnych od dzieci"
Plus Minus
Niezwykłe życie Geoffreya Hintona. Od sieci neuronowych do ostrzeżeń przed AI
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie