– Oni tam tak jeżdżą bez przerwy dookoła... Kiedy można by puścić reklamy? – pytał jeden, nie za bardzo rozumiejący tę dyscyplinę. – Nie no, co pewien czas zjeżdżają na zmianę opon i dolanie paliwa – odpowiedział ten drugi. – O! To w takim razie wtedy będziemy emitować reklamy – rozentuzjazmował się ten pierwszy, nie zdając sobie sprawy, że moment, gdy samochody zjeżdżają do boksów (obecnie już tylko na zmianę opon), należy do najbardziej emocjonujących w wyścigu. Kamery skupiają się wtedy na ekipie technicznej, której drobna pomyłka może zdecydować o losach wyścigu.
Telewizja, o której wspominam, w końcu praw do F1 nie kupiła. Decyzje pewnie podejmowali ludzie wyścigów nieoglądający i ich nierozumiejący. Uważający, że pojazdy krążące monotonnie po zamkniętym torze przez półtorej godziny nie mogą być atrakcyjne.
Skoro Formuła 1 nie powinna zachwycać, to czemu zachwyca? Dlaczego te wyścigi należą do najchętniej oglądanych zawodów sportowych na świecie?
Mam swoją teorię. Moim zdaniem odpowiedzialne za to są najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Oglądanie krążących po torze pojazdów wcale nie jest nudne, jeśli ma się świadomość, że na każdym z zakrętów może dojść do wypadku. Że pędzący z prędkością 300 kilometrów na godzinę bolid w każdej chwili może się zderzyć z innym samochodem, wpaść na ogrodzenie, a kierowca może zginąć. Kibiców – także mnie, nie będę ukrywał – do oglądania F1 pcha atawistyczna żądza krwi.
Oczywiście łatwiej przyznać się przed samym sobą do takich niskich uczuć, kiedy się wie, że choć wypadków nie brakuje, a od roku 1950 na torach Formuły 1 zginęło pół setki kierowców, to od roku 2002 były tylko dwie ofiary, a w ciągu ostatniego półtora roku ani jednej. Kiedy jednak widzi się doszczętnie zniszczone karoserie, płonące silniki, wyrwane i odpadające koła, to poczucie bliskiego obcowania ze śmiercią jest naprawdę realne.