W rządzie Leszka Millera została pani ministrem edukacji, szkolnictwa wyższego i sportu. Trzy w jednym.
Tak, nasz rząd był mały, liczył 15 ministrów konstytucyjnych, w tym tylko dwie kobiety, Barbara Piwnik i ja. Po odejściu Piwnik zostałam tylko ja. Posiedzenia Rady Ministrów w trzech czwartych były poświęcone ustawom przedakcesyjnym i drżeliśmy przed odpytywaniem, jak się z tym wyrabiamy. Moim największym osiągnięciem z tego okresu jest szkolnictwo zawodowe.
Przecież ono jest dzisiaj w bardzo zły stanie.
Ale gdyby nie moja interwencja i przeprowadzenie przez Sejm w ciągu dwóch tygodni zmiany koncepcji ministra Mirosława Handkego, byłoby jeszcze gorszej. Otóż on chciał, żeby po gimnazjach pozostały tylko dwuletnie szkoły zawodowe i trzyletnie licea profilowane. Myśmy dołożyli do tego licea ogólnokształcące i technika kończące się maturą. Decyzję o tym, jakie szkoły będą działały na danym terenie, zostawiliśmy samorządom powiatowym. W Poznaniu technika pozostały i dziś mamy najlepsze szkolnictwo zawodowe w całej Polsce. A Wrocław postawił na kształcenie ogólne i dzisiaj walczy o odbudowę szkolnictwa zawodowego. Poza tym rozpoczęłam obniżanie wieku szkolnego. Zamieniłam możliwość chodzenia do zerówki na obligatoryjność. I nie było buntu rodziców, bo sześciolatki chodziły do zerówki w przedszkolu. Mówiłam pani Katarzynie Hall, żeby poszła tym tropem i wprowadziła program pierwszej klasy do przedszkola. Ale ona chciała zrobić reformę po swojemu.
Młodzież zawdzięczała też pani to, że przez lata nie zdawała matematyki na maturze. Dlaczego pani, z wykształcenia matematyk, wycofała ten przedmiot z obowiązkowej matury?
Wynikało to z uczciwości wobec młodych ludzi. Bo skoro matura miała zastąpić egzamin wstępny na uczelnię, to uważałam, że młody człowiek ma prawo dobrać na maturę takie przedmioty, jakich wymaga od niego uczelnia w ramach postępowania kwalifikacyjnego. Skąd mogłam wiedzieć, że z powodu niżu demograficznego uczelnie, również politechniczne, zaczną przyjmować młodzież na kierunki ścisłe bez matematyki na maturze. Nie przewidziałam też, że w szkole przez ostatni rok nikt nie będzie uczył matematyki uczniów, którzy jej nie zdają, bo wszyscy skupieni są na rozwiązywaniu testów z przedmiotów maturalnych.
Pamięta pani aferę Rywina, która zniszczyła waszą partię. Rozmawialiście o tym na posiedzeniach rządu?
Pamiętam ustawę medialną, która była długo dyskutowana, ale byłam skupiona na własnych zadaniach i specjalnie się tym nie interesowałam. Nie mogłam natomiast wybaczyć Leszkowi Millerowi, że zrezygnował z bycia szefem partii, co było w jakimś sensie pochodną afery Rywina.
Przecież to kierownictwo SLD na niego naciskało, żeby zrezygnował albo z rządu, albo z partii.
Nie zgadzałam się z tym. Pamiętam, jak siedziałam w Sejmie, w saloniku obok ław rządowych. Wszedł Leszek Miller, rozpina płaszcz i mówi: „Co tak na mnie patrzysz?". Ja na to: „W ogóle na ciebie nie chcę patrzeć, po tym, co zrobiłeś". „A wytrzymałabyś takie ciśnienie?" – spytał Miller. Ja na to: „Leszek, to jest błędna decyzja, powinieneś zrezygnować z rządu, a nie z partii".
Dlaczego tak pani uważała?
Bo Leszek Miller był liderem z prawdziwego zdarzenia. Spajał SLD. Jego odejście spowodowało mnóstwo odśrodkowych ruchów. Na szefa rządu nadaje się wielu ludzi, a dobrego lidera partyjnego ze świecą szukać, o czym SLD się przekonał.
Jak pani sądzi, dlaczego Miller nie chciał zrezygnować ze stanowiska szefa rządu?
Włożył ogrom wysiłku w proces wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej, a później w referendum. Sądzę, że gdyby po tym wszystkim nie mógł złożyć podpisu akcesyjnego, byłoby to dla niego bardzo przykre.
Może nie powinien był z niczego rezygnować?
Gdyby te naciski pojawiły się w innym czasie, to myślę, że Leszek by się nie ugiął. Ale to było po wypadku śmigłowca. Tego typu wydarzenie wpływa nie tylko na zdrowie fizyczne, ale i na psychikę. Myślę, że dlatego on nie wytrzymał presji partii. Do dziś uważam, że inaczej potoczyłyby się losy SLD, gdyby Leszek Miller nadal stał na jego czele.
Mimo tych wszystkich afer? Pamięta pani sprawę Andrzeja Pęczaka, jego żądania mercedesa z frankami w zamian za załatwienie sprawy w rządzie?
Sprawę Andrzeja Pęczaka przeżyłam dużo bardziej niż tzw. aferę Rywina. Pęczak był szefem Rady Wojewódzkiej w Łodzi i dlatego spotykaliśmy się często na odprawach szefów regionów. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak ten człowiek mógł popełnić takie absurdalne, irracjonalne błędy. Jak mógł się tak zachowywać. Potem, gdy dostałam od niego list z więzienia, w którym się skarżył, że go szykanowano, rozbierano do naga, skuwano, to mi się go zrobiło po ludzku żal. Jemu się rozpadło całe życie po tej historii. Ale głupoty nie mogą mu wybaczyć.
Wracając do Millera, co pani sądzi o Wojciechu Olejniczaku, który doprowadził do jego odejścia z partii?
Wojtek był młodym, obiecującym politykiem i w jego naturze nie leżało usuwanie kogokolwiek z partii. Musiał mu ten ruch ktoś podpowiedzieć. Przecież on wypchnął nie tylko Leszka Millera, ale i Józefa Oleksego. W przeddzień Rady Krajowej SLD, na której zapadły te decyzje, w Poznaniu odbyła się Rada Wojewódzka, na której spytałam delegatów, z jaką decyzją mam jechać do Warszawy, i poprosiłam o głosowanie. Moi działacze przegłosowali, że Miller i Oleksy mają zostać w partii. Gdy przejechałam na Radę Krajową, jeden z moich kolegów powiedział: „Po co robisz takie durne głosowania? Za to będziesz trzecia na liście do Sejmu, a nie pierwsza". Olejniczak usunął wówczas z zarządu partii wszystkich szefów regionów. Powiedziałam mu wtedy: „To jest błąd, który się na tobie zemści".
Czyich podszeptów słuchał Olejniczak? Aleksandra Kwaśniewskiego?
Nie wierzę w to. Prezydent Kwaśniewski jest zbyt zręczny, zbyt dalekowzroczny, żeby coś takiego suflować Olejniczakowi. A jeżeli to zrobił, to chyba doznał pomroczności jasnej.
Co się pani zdaniem stało, że po powrocie na stanowisko szefa partii Leszek Miller nie zdołał jej podnieść? Miał na to cztery lata.
Ostatni klub poselski był dobrany przez Grzegorza Napieralskiego. A Napieralski poza paroma wyjątkami dobierał sobie takich ludzi, którzy go nie przesłonią. Leszek Miller nie był w stanie nic z tym zrobić.
W 1999 roku, kiedy powstał Sojusz Lewicy Demokratycznej, była pani wiceprzewodniczącą partii, nazywaną księżną SLD. Później pani miejsce zajęła Aleksandra Jakubowska. Dlaczego tak się stało?
Nie miałam wątpliwości, że to była decyzja Leszka Millera. Byłam tylko zła, że mi o tym nie powiedział i jak głupia stanęłam do walki o stanowisko wiceprzewodniczącego. Dlatego po przegranym głosowaniu poszłam do niego i powiedziałam: „Składam dymisję. Jeżeli nie chcesz ze mną współpracować, to w każdym zakresie". On na to: „Uspokój się, nie gadaj głupot, to są dwie różne sprawy". Koledzy też mnie namawiali, żebym wycofała dymisję. Ostatecznie zostałam w rządzie Millera do końca.
Pytała pani Millera, dlaczego postawił na Jakubowską?
Nie. I nigdy nie wracaliśmy do tego tematu.
A jak pani wspomina rządy Marka Belki?
Lubię Marka Belkę, ale dziwnie się wówczas zachowywał. Pamiętam np., jak namawiał mnie, żebym pojechała do Iraku uczyć matematyki. Chyba byśmy dzisiaj nie rozmawiały, gdybym go posłuchała. Cenię Belkę jako finansistę, ale wówczas miałam do niego pretensje, że zamiast współpracować z SLD, ustawił się po drugiej stronie barykady. Można było odnieść wrażenie, że słowo „SLD" z trudem przechodziło mu przez gardło. Osobiście robiłam mu wyrzuty za to, że na tydzień przed Wigilią zdymisjonował Adama Giersza, który był świetnym ministrem sportu. Poszłam do Belki z pytaniem, czy lubi oryginalne prezenty na święta. On na to, że nie ma pojęcia o wyrzuceniu Giersza i że go przeprosi. Chyba nie do końca panował nad tym, co się działo w jego rządzie.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95