Julie Delpy: Nie lubię oglądać swoich filmów z napisami

- Nikt nie jest doskonały i zawsze pamiętam o tym, lepiąc bohaterów moich filmów - mówi aktorka i reżyserka Julie Delpy

Aktualizacja: 23.06.2016 23:38 Publikacja: 23.06.2016 15:21

Julie Delpy: Nie lubię oglądać swoich filmów z napisami

Foto: Kino Świat

Plus Minus: Lubi pani się śmiać?

Lubię. Stale żartuję. To jest mój sposób na życie. Zresztą myślę, że wszyscy potrzebujemy radości. Wokół jest coraz bardziej ponuro, trzeba się jakoś bronić. Mnie śmiech pomógł wybrnąć z niejednej kiepskiej sytuacji życiowej. Gdy jesteśmy z przyjaciółmi, też zwykle mamy świetne humory. Pomyślałam więc: „Skoro ludzie dobrze się przy mnie bawią, dlaczego nie miałabym dać im chwili odprężenia?". Tak powstał „Lolo", w którym z przymrużeniem oka patrzę na rodzinę, dojrzewanie i związek czterdziestolatków.

W cyklu „Przed wschodem słońca", „Przed zachodem słońca" i „Przed północą" Richarda Linklatera, którego była pani współscenarzystką, czy w wyreżyserowanym przez panią filmie „Dwa dni w Nowym Jorku" ważne było zderzenie kultury francuskiej i amerykańskiej. Różnice w stosunku do świata, innych ludzi, miłości.

Doświadczyłam tego na własnej skórze. Wychowałam się w Paryżu, w artystycznej rodzinie, pełnej luzu i tolerancji, a jako dziewiętnastolatka trafiłam do Los Angeles. Do zupełnie innego świata, który z daleka wydaje się pełen fantazji, a naprawdę jest cholernie sformalizowany i tradycyjny. To się czuje na co dzień. Francuzi są romantyczni. Ja doskonale rozumiem sytuację, w której 16-letni chłopak widzi piękną dziewczynę przez szybę autobusu, a potem marzy o niej pół życia. Amerykańska szalona miłość kończy się w dniu wyjazdu z uniwersyteckiego kampusu. Bo potem wszyscy wracają do swoich miast i miasteczek, żenią się z jakąś panną, biorą kredyt na dom, płodzą dwójkę albo trójkę dzieci i nie pozwalają sobie na ekscesy, które mogłyby zniszczyć ich reputację. To się przekłada na życie polityczne. We Francji, gdy się okazało, że prezydent Mitterrand miał nieślubną córkę, nikogo to nie zdziwiło. Romans, a potem ślub z modelką Carlą Bruni prezydentowi Sarkozy'emu tylko przysporzył sympatii. A w Ameryce do dzisiaj za dziki skandal uznaje się fakt, że Bill Clinton uprawiał seks z praktykantką.

Teraz skupia się pani na odmienności charakterów i stylów życia. Bohaterowie „Lolo" poznają się na wakacjach, ale pochodzą z innych światów. Ich próba bycia razem w Paryżu rzeczywiście jest dość traumatyczna. Różnice między wyrafinowaną paryżanką a spontanicznym prowincjuszem pogłębiają się. To, co pociągało na wakacjach, zaczyna przeszkadzać w codziennym życiu.

A nie jest tak? Takie scenariusze pisze życie. Rzadko się zdarza, żeby wakacyjne miłości przetrwały. Ale może czasem warto próbować?

W „Lolo" zagrała pani matkę nastolatka, która właśnie próbuje. Ale nowy układ wymaga całkowitego przemeblowania dotychczasowego życia.

Chciałam opowiedzieć o miłości dojrzałych ludzi. Wszystko się we mnie skręca, jak patrzę na amerykańskie filmy, gdzie aktorki takie jak Jennifer Aniston czy Drew Barrymore, którym leci piąty krzyżyk, udają nastolatki, uganiając się za facetami i zachowując tak, jakby poza seksem nie było żadnego życia. No dobrze, seks jest czymś ważnym i absolutnie naturalnym. Bohaterka „Lolo" potrafi się zatracić w miłości, ale też umie się śmiać z tych łóżkowych wygibasów. Wie, że to fajne, ale zna też inne przyjemności. Nie mówiąc o tym, że dorosły człowiek ma jeszcze kilka innych problemów. I układ kobieta po przejściach – mężczyzna z przeszłością wcale nie jest łatwy. Po czterdziestce wiesz już, czego chcesz, a chcesz znacznie więcej niż w młodości. Poprzeczka dla partnera idzie wysoko. Wiesz też, czego nie chcesz. A jeszcze bardziej sytuację komplikuje dziecko. Nie wolno go narażać na kiepskie związki. Dla mnie osobiście syn jest najważniejszy. OK – jestem mężatką, mam w miarę ustabilizowane życie. Ale gdyby coś się zmieniło, to naprawdę nie wdałabym się w romans z facetem, którego nie zaakceptowałby mój syn.

Wybacza pani swoim bohaterom słabości.

Nikt nie jest doskonały i zawsze pamiętam o tym, lepiąc bohaterów moich filmów. Nigdy w życiu nie spotkałam idealnego faceta. Kobiety zresztą też. Jak ktoś był fantastycznym profesjonalistą, to leżało w gruzach jego życie osobiste: zdradzał żonę albo był przez nią zdradzany. Ludzie, którzy w pracy chodzą jak w zegarku, często po powrocie do domu stają się neurotykami nie do wytrzymania. A zimne dranie bywają czułymi altruistami.

Wioletta jak na bohaterkę komedii romantycznej bywa dość obcesowa.

Ona rzeczywiście nie zawsze jest sympatyczna i ma mnóstwo wad. Ale kto ich nie ma? Baba idealna byłaby piekielnie nudna. Nie bez powodu ktoś powiedział, że kochamy ludzi za ich słabości. Każdy kiedyś może stracić panowanie nad sobą, pozwolić sobie na złośliwości i niekonsekwencje. Litości, nie jesteśmy robotami. Poza tym ja lubię ludzi z ciętym językiem. Zresztą Wioletta, kiedy trzeba, potrafi wziąć stronę kochanka. Oczywiście na swój sposób. Gdy Lolo mówi: „On jest okropny", odpowiada mu: „Nie, on tylko okropnie się ubiera".

Skoro jesteśmy przy dialogach. Momentami są one w „Lolo" dość obsceniczne.

Francuzi chętnie plotkują o seksie. Rozmowy, które wprawiają w zakłopotanie różnych widzów na świecie, dla moich rodaków są absolutnie normalnie. Ale też w języku francuskim jest tyle pięknych słów, którymi można mówić o fizycznej miłości. U nas nawet przekleństwa i brudne myśli brzmią zachwycająco. Jak pięknie opisywał to Baudelaire! Te same słowa po angielsku są wulgarne. Dlatego nie lubię oglądać swoich filmów z napisami. Bo nagle odzywki bohaterów stają się chamskie. Ktoś pyta: „Jak długo nie uprawiałaś seksu?". Tylko że francuskie słowo „baiser" jest delikatne – oznacza seks, ale też pocałunek. Angielskie „fuck" jest ordynarne.

„Lolo" nakręciła pani we Francji także z tego powodu?

W Stanach nie miałam szansy tego filmu wyreżyserować. Kobiety naprawdę są tam w przemyśle filmowym dyskryminowane. Gorzej się je opłaca i nikt nie czeka na ich pomysły. We Francji szefowie firm producenckich rozmawiają ze mną jak z reżyserem. W Stanach pytają, jak można poprawić scenariusz, a potem i tak mnie nie angażują. Siedzą naprzeciwko mnie dwaj faceci i pewnie myślą, że powinnam gotować mężowi obiad, a nie udawać scenarzystkę. Gdziekolwiek się w Los Angeles pojawię, słyszę najczęściej protekcjonalnie wypowiadaną radę: „Julie, daj sobie spokój. Reżyseria nie jest kobiecym zajęciem. Kto ci powierzy grube miliony, jakie idą na produkcję?".

Są jednak w Stanach kobiety reżyserki. Kathryn Bigelow ma nawet za „Hurt Locker. W pułapce wojny" Oscara.

Kathryn Bigelow też narzeka na nierówne traktowanie. Bo tak jest. Jak mężczyzna zmieni na planie koncepcję sceny, wszyscy mówią: „Jest kreatywny. Szuka". Jak zrobi to kobieta, komentują: „Nie przygotowała się. Baby zawsze są niezdecydowane". Reżyserka nie może stracić panowania nad sobą i zacząć krzyczeć, bo zaraz usłyszy, że jest nieodpowiedzialną histeryczką, która pewnie ma akurat okres albo przechodzi menopauzę. Facet może się wydzierać do woli – to znaczy, że ma mocny charakter, wie, czego chce, i jest wymagający.

To co? W Stanach pozostaje pani aktorstwo?

Co bardziej aroganccy amerykańscy producenci sugerują, żebym na granie też za bardzo w „tym" wieku nie liczyła.

W publicznych wypowiedziach podkreśla pani jednak często, że zbliża się do pięćdziesiątki. Nie boi się pani starzenia?

Ja? W żadnym wypadku. Boję się chorób, zniedołężnienia. I psychicznego letargu. Podobno po pięćdziesiątce zmniejsza się już wydolność mózgu. Ja na razie tego nie czuję, nawet mam wrażenie, że teraz mam dużo bardziej wyraziste poglądy na różne sprawy. A że ważę kilka kilogramów więcej albo rano w lustrze nie widzę już takiej gładkiej twarzy? Mnie się to nawet podoba. Nie znoszę odmładzania się na siłę, irytuje mnie moda na niewychodzenie z gabinetów chirurgów plastycznych. W Ameryce w pewnych kręgach to jest niemal szaleństwo. A każdy czas ma swoje prawa. Ja się dobrze czuję ze swoimi pierwszymi zmarszczkami. Jest w nich zakodowane moje życie. Europa to rozumie.

A jak pani znosi popularność, wchodzenie z kaloszami w pani prywatność? Dzisiaj to niemal nierozerwalnie łączy się z aktorstwem.

Ja te wszystkie komentarze, plotki i insynuacje mam w nosie. Raz w życiu byłam oburzona, gdy amerykański krytyk po „Dwóch dniach w Nowym Jorku" napisał: „Delpy stale zatrudnia swoją rodzinę. W tym filmie gra jej ojciec. Na szczęście matka umarła, bo jeszcze ją pewnie byśmy zobaczyli". No nie. To jest przekroczenie wszelkich granic przyzwoitości. Zwyczajne chamstwo i brak elementarnej wrażliwości.

Często przeciwstawia pani Europę i Amerykę. Stary Kontynent z tej konfrontacji zwykle wychodzi zwycięsko. A jednocześnie, choć stale wraca pani do Paryża, mieszka pani w Stanach.

W Europie spędzam cztery miesiące w roku. Mam też europejski gust. Ale nie ukrywam – lubię Amerykę. Jej energię. Podoba mi się w Los Angeles, gdzie jest mnóstwo słonecznych dni. I uważam, że american dream to coś wspaniałego. Nie zawsze się on spełnia, ale uczy za czymś tęsknić. Choć mam przyjaciela, który prowadzi wykłady na temat osiągania sukcesu. I twierdzi, że konkurencja mobilizuje, ale zbyt duża konkurencja potrafi ludzi rozbić.

Jak było w pani przypadku?

Na początku wszystko działało przeciwko mnie. Byłem ładną dziewczyną, ale stale dawano mi do zrozumienia, że ze swoim francuskim akcentem zawsze będę grała emigrantki. Miałam po angielsku bogatsze słownictwo niż połowa moich amerykańskich koleżanek. Zawsze wygrywałam z nimi w scrabble. Z historii Ameryki też mogłam je zagiąć, bo nasza europejska podstawówka to więcej niż amerykańska matura i jeszcze kilka lat studiów. Ale i tak byłam obca. Poukładało się trochę, kiedy trafiłam na Richarda Linklatera i razem zrobiliśmy tryptyk o spotkaniu Amerykanina i paryżanki, który tak bardzo polubiliśmy i z którym sami dorastaliśmy. W tym czasie w Ameryce stał się też modny francuski akcent, który uchodzi za uroczy i wyrafinowany. No, ale teraz z kolei osiągnęłam „ten" wiek.

No i znowu mówi pani o wieku. A tymczasem jest pani młodą mamą.

Mój syn jest małym słodkim chłopcem, wrażliwym i z ogromną empatią. Ale ma siedem lat. Co będzie dalej? Nie wiem. Moje przyjaciółki, których dzieci weszły w okres dojrzewania, wypłakują mi się: „Słuchaj, miałam takiego cudownego syna i nie wiem, co się z nim stało. To potwór. Zamienił się w jakieś monstrum, którego w ogóle nie poznaję". Pocieszam je: „Nie martw się. On wróci". Wierzę, że jeśli da się dziecku dużo miłości i przyjaźni, to potem to zaprocentuje. Nie wiem, jaki Leo będzie, gdy dorośnie. Może też zamieni moje życie w piekło. Ale wystarczy mi, żeby był zdrowy i szczęśliwy. A kiedyś i tak mnie jeszcze przytuli.

Leo ogląda już pani filmy?

Jest za mały, żeby się skupić np. na trylogii Linklatera. Należy do pokolenia, które wychowuje się na grach. Obrazie. A moje filmy są pełne gadania, bo myślę, że ludzie jednak wciąż tęsknią za zwyczajną rozmową. Ale szukałam filmu, który mogłabym Leo pokazać. Zdecydowałam się na „Skylab". Bretania, piękny dom, rodzina, która zbiera się, żeby świętować 67. urodziny babci, i dziesięciolatek, który to wszystko mocno przeżywa. Przy scenie pieczenia barana mój syn nie wytrzymał: „Mamo, zabiliście to zwierzę!? To okropne. Nie mogłabyś kręcić filmów science fiction?".

I co, mogłaby pani?

A myśli pani, że nawet gdybym chciała, ktokolwiek powierzyłby kobiecie takie pieniądze?

Julie Delpy, francuska aktorka, reżyserka, scenarzystka. Urodziła się 21 grudnia 1969 r. w Paryżu w rodzinie aktorskiej. Pierwszą znaczącą rolę zagrała jako czternastolatka w „Detektywie" Godarda. Swoje najważniejsze role stworzyła w trylogii Linklatera „Przed wschodem słońca", „Przed zachodem słońca" i „Przed północą". Grała w filmach Schloendorffa, Saury, Caraxa, także u polskich reżyserów: Kijowskiego („Warszawa. Rok 5703"), Holland („Europa, Europa"), Kieślowskiego („Trzy kolory"). Wyreżyserowała m.in. „Dwa dni w Paryżu", „Krwawą królową", „Dwa dni w Nowym Jorku". Dziś żyje między Paryżem i Nowym Jorkiem. Ma siedmioletniego syna z kompozytorem Markiem Streitenfeldem

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy