Kołyma była wyspą poezji. Pierwszy wylądował na niej nie kto inny jak Dante Alighieri – ostatni z piekielnych kręgów „Boskiej Komedii" był przecież skuty lodem. Zło u szczytu swoich możliwości nie parzy, lecz zamraża. Zimno jest najdotkliwszą z kar. Każdy pożar musi kiedyś zgasnąć, tylko zmarzlina potrafi być wieczna. I jak z piekła, tak i z Kołymy nie było ucieczki. Nie liczyły się pomysłowość, wytrzymałość ani bohaterstwo więźniów. Stamtąd nikt nigdy nie uciekł. Bo też coś więcej niż setki kilometrów lodu oddzielało ich od reszty świata, skazywało każdego uciekiniera na wcześniejszą lub późniejszą klęskę. Herling-Grudziński miał rację – to naprawdę był inny świat. W sensie, w jakim słowa te zrozumieć może tylko poeta. Wszystko tam było metaforą i nieznośnym zgęszczeniem treści. Tylko w prozie jest miejsce na życie, poezja od pierwszych dźwięków próbuje zasypać nas istotą sprawy. Nie daje się wyspać, najeść czy poleniuchować. – Tu, patrz i nie waż się mrugnąć, dopóki nie skończę mówić. Odsłaniam przed tobą wielkie tajemnice świata, prostaku, a ty byś tylko myślał o jedzeniu i spaniu.