Kołyma była wyspą poezji. Pierwszy wylądował na niej nie kto inny jak Dante Alighieri – ostatni z piekielnych kręgów „Boskiej Komedii" był przecież skuty lodem. Zło u szczytu swoich możliwości nie parzy, lecz zamraża. Zimno jest najdotkliwszą z kar. Każdy pożar musi kiedyś zgasnąć, tylko zmarzlina potrafi być wieczna. I jak z piekła, tak i z Kołymy nie było ucieczki. Nie liczyły się pomysłowość, wytrzymałość ani bohaterstwo więźniów. Stamtąd nikt nigdy nie uciekł. Bo też coś więcej niż setki kilometrów lodu oddzielało ich od reszty świata, skazywało każdego uciekiniera na wcześniejszą lub późniejszą klęskę. Herling-Grudziński miał rację – to naprawdę był inny świat. W sensie, w jakim słowa te zrozumieć może tylko poeta. Wszystko tam było metaforą i nieznośnym zgęszczeniem treści. Tylko w prozie jest miejsce na życie, poezja od pierwszych dźwięków próbuje zasypać nas istotą sprawy. Nie daje się wyspać, najeść czy poleniuchować. – Tu, patrz i nie waż się mrugnąć, dopóki nie skończę mówić. Odsłaniam przed tobą wielkie tajemnice świata, prostaku, a ty byś tylko myślał o jedzeniu i spaniu.

To dlatego najbardziej rzeczowe sprawozdanie w Kołymy mógł stworzyć jedynie poeta. Opowieści Warłama Szałamowa są jak zapis z monitoringu. Tyle że kamery ustawiono w piekle. Żadnych metafor i porównań; czysta, naga treść. Naga jak ciało, które na każdym kroku przypomina o swoim ciężarze, i brudna, jak wszystko, co z nim tam zrobiono. Wystarczyło kilka tygodni, żeby z człowieka, obywatela świata, zrobić „dochodiagę", obywatela Kołymy. Fraza „u kresu sił" nie oddaje rzeczywistej treści tego słowa, kryje się ona dopiero w jego brzmieniu – odgłosu z trudem wydychanego powietrza. Daj się wyspać i najeść, Kołymo. Zamknij się poezjo, dopuść trochę prozy życia. I modlitwy Szałamowa zostały wysłuchane.



Uratowało go skierowanie na kurs dla przyszłych felczerów. Ratunkiem okazało się ratowanie innych. W swoim pierwszym życiu był powołany do odkrywania tajemnic wszechświata, teraz – miał nauczyć się sekretów, jakie skrywa ciało. Budowy komórki i metod odciągania ropy z gnijących ran. Odkrył w ten sposób jedyną drogę ucieczki z Kołymskiej wyspy. Wąski podkop, tajemniczy skrót, którego szlak wyznaczały zniszczone ciała współwięźniów. Chodziło o coś więcej niż tylko lżejszą aniżeli w kopalniach złota pracę, warunki życia, które dały jego organizmowi odetchnąć i zebrać siły. Dzięki leczeniu mógł naprawdę wrócić. Po siedemnastu długich latach postawić z powrotem stopę na kontynencie i przejść się wśród wolnych ludzi jak wśród dawno niewidzianych krewnych, a nie zupełnie obcych stworzeń. Wiedział, że pod ich dobrze odżywionymi sylwetkami kryć się mogą tajemnice bliźniaczo podobne do tych, jakie odkrywał w innym świecie, na wyspie poezji. Pozwalało mu to patrzeć na nich bez zawiści ani współczucia, a z tą jedyną w swoim rodzaju wyrozumiałością, jaką potrafi mieć tylko wielki poeta po felczerskim kursie.

Przysięga Hipokratesa strasznie się zestarzała. Zbyt wiele w niej zaczęto pomijać albo odczytywać wbrew intencjom autora. To, co zostało, zmieniło się w banał. Lekarze powinni dziś składać przysięgę Szałamowa. Jedyną, która utrzymałaby ciężar gatunkowy ich zawodu i naszych czasów. Mogłaby iść jakoś tak: Nie innych ludzi będę leczył, tylko siebie. Niosąc im ratunek, będę go udzielał samemu sobie. Oni powracać będą do zdrowia, ja – do siebie.