Michniewicz selekcjonerem w ogóle nie powinien zostać z powodów merytorycznych i etycznych, bo jest bardzo przeciętnym trenerem, a jego zażyłe kontakty z „Fryzjerem”, szefem mafii piłkarskiej, były kompromitujące. O jednym i drugim wiedziano, a mimo tego prezes PZPN-u go zatrudnił. Występ Polaków na mundialu i okoliczności temu towarzyszące pokazały, że było gorzej, niż mogliśmy oczekiwać.
Piłkarze wyszli z łatwej grupy, ale pochwał nie zebrali. Męczyli nas defensywną grą, zgodnie z taktyką wybraną przez trenera. Taką, która wprawdzie doprowadziła do celu, jakim był awans do drugiej rundy, ale ograniczała możliwości najlepszego napastnika świata.
Zwykle w takich sytuacjach osoba odpowiedzialna za wynik robi rachunek sumienia, widzi, co się nie udało, szuka winy w sobie. Michniewicz jednak przyjął taktykę dość charakterystyczną w dzisiejszych czasach dla wielu osób na stanowiskach. Takich, którzy przekuwają porażkę w sukces. Zwykły człowiek, słysząc, że zrobił coś nie tak, a ludzie dają wyraz dezaprobaty dla takiej pracy, schowałby się w mysią dziurę, albo zrezygnował z pracy.
Ale nie Michniewicz, któremu takie uczucia jak wstyd lub przynajmniej zażenowanie są obce. Godzi się więc na publiczne, upokarzające grillowanie, żeby pazurami trzymać się posady.
Uwierzył, że jest lepszy
Wydawało się, że selekcjoner wyciągnął wnioski z początków swojej pracy, kiedy groził sądem dziennikarzowi, zadającemu niewygodne pytania. W Katarze, najwyraźniej chcąc skrócić dystans, spytał dziennikarzy, jak sobie dają radę bez alkoholu. Gdybym był w tej grupie, odpowiedziałbym pytaniem: A pan?