Mateusz Rzemek
Półtora roku temu Mateusz Morawiecki zapowiedział powstanie systemu dodatkowego oszczędzania na emeryturę. Od początku prac nad pracowniczymi planami kapitałowymi zderzają się jednak dwie wartości. Z jednej strony troska o los przyszłych emerytów, którym ZUS wypłaca z powszechnego systemu coraz niższe świadczenia. Z drugiej zaś chęć zapewnienia polskiemu biznesowi dopływu pieniędzy z oszczędności przyszłych emerytów, które mają rozruszać naszą gospodarkę.
Pytanie, komu mają bardziej służyć pracownicze plany kapitałowe, które ruszą 1 stycznia 2019. Minister finansów Teresa Czerwińska zapewnia, że nowy system będzie dobrowolny, bezpieczny i zapewni dobrobyt polskim rodzinom. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska nie pozostawia wątpliwości, że emerytury wypłacane w przyszłości przez ZUS będą bardzo niskie, dlatego trzeba dodatkowo oszczędzać. Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju, zachęca miliony Polaków do ograniczenia konsumpcji i przekazania do systemu od 2 do 4 proc. comiesięcznej pensji, co w przyszłości przełoży się na dodatkowe świadczenie w wysokości od 2,7 tys. do 5,9 tys. zł.
Te szacunki, choć bardzo atrakcyjne, wprowadzają przyszłych emerytów w błąd i stawiają pod znakiem zapytania intencje ustawodawcy. Jak to bowiem możliwe, że pracownik, który przez całe życie odkłada w ZUS 19,52 proc. swojej pensji, może liczyć na 2,5 tys. zł państwowej emerytury, a w nowym systemie za 3,5 proc. składki do PPK dostanie aż 2,7 tys. zł świadczenia?
Odpowiedź jest bardzo prosta. ZUS jako jedyna instytucja w Polsce wypłaca emerytury dożywotnio. A te 2,7 tys. zł dodatkowego świadczenia z PPK będzie się należało emerytowi tylko przez dziesięć lat. Oczywiście można się umówić z funduszem na dłuższy okres wypłaty. Tyle że świadczenie będzie wtedy znacznie niższe. A co ma zrobić emeryt, gdy skończą mu się pieniądze z PPK?