Co więcej, państwo preferuje w nim organizacje pozarządowe, nie patrząc na to, czy pomoc świadczą ludzie o najwyższych kwalifikacjach.
Czytaj także: Adwokaci chcą wiedzieć, kto i ile zarabia na poradnictwie
Oczywiście wszystko ma swoją przyczynę. Korporacje prawnicze przez wiele lat szczelnie blokowały dostęp do swoich profesji. Na szczęście mamy to już za sobą. Wahadło odbiło w drugą stronę. Rynek każdego roku zasilają tysiące absolwentów prawa i tysiące tych, którzy w zgodzie z zasadami napisanymi i nadzorowanymi przez państwo stali się adwokatami czy radcami prawnymi.
W lipcu byłem na ślubowaniu młodych prawników, którzy ukończyli aplikację adwokacką w Rzeszowie. Zdali trudny egzamin i uzyskali wymarzone togi. Było więcej niż stu, dołączyli do tysięcy adwokatów i radców, którzy działają już na Podkarpaciu. Przebicie się na takim rynku będzie bardzo, bardzo trudne. I oczywiście nie chodzi o to, aby państwo miało pomagać tym ludziom jakimś nowym prawniczym 500+. Jeżeli jednak już ingeruje w rynek usług prawniczych, to niech to robi racjonalnie, uwzględniając jego realia.
W systemie pomocy prawnej tak nie jest. Państwo stawia bardziej na organizacje pozarządowe, które mają ją organizować. Na 1500 takich punktów w całej Polsce połowa ma należeć do NGOs, a te w większości nie mają zaplecza prawnego, często korzystają z adwokatów i radców na zasadzie podwykonawstwa, przejmując „jakiś procent" kwot, które otrzymały z budżetu na świadczenie bezpłatnej pomocy. Przyjmując zmiany w systemie pomocy prawnej, ustawodawca musiał zdawać sobie sprawę z patologii na rynku poradnictwa prawnego. Nie reagował jednak. Bez wątpienia trochę w wyniku lobbingu NGOs, ale i niechęci do samorządów prawniczych, bardzo krytycznych wobec reform PiS dotyczących sądownictwa.