A takie można odnieść wrażenie choćby w przypadku sprawy o uchylenie immunitetu sędziemu Sądu Najwyższego Włodzimierzowi Wróblowi.
To wybitny karnista, a ostatnio także znany z twardej krytyki pisowskim zmian na szczytach Temidy i kandydowania na I prezesa Sądu Najwyższego wysuniętego niemal w całości przez tzw. starych sędziów SN (miał więcej głosów niż Małgorzata Manowska, której prezydent powierzył to stanowisko). Nie można nie dostrzegać tego kontekstu, tym bardziej, że wniosek o uchylenie sędziemu immunitetu był po to, by postawić mu zarzut karny w błahej sprawie, co widać gołym okiem.
Czytaj także: Rzecznik TSUE: dyscyplinarki polskich sędziów są sprzeczne z prawem Unii
Przewinienie sędziego Wróbla polegać miało na tym, że zasiadając w trójkowym składzie SN, który jesienią 2019 r. uchylił wyrok karny Sądu Okręgowego w Zamościu wobec mężczyzny skazanego na dwa lata więzienia za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, nie sprawdził, że kara była w tym czasie już wykonywana i osadzony powinien był zaraz wyjść na wolność, a nastąpiło to dopiero po miesiącu. Co prawa po ponownym rozpatrzeniu sprawy został skazany prawomocnie, a ów miesiąc zaliczono mu na poczet odsiadki, ale prokuratura dopatrzyła się w tym nieumyślnego niedopatrzeniu urzędniczego (przestępstwa z art. 231 par. 3 kodeksu karnego).
Władze SN poinformowały, że praktyka była tam taka, że to sekretariat sądu zajmował się takimi kwestiami, co było chyba jednak złą praktyką. Ale droga do przestępstwa bardzo daleka. Czy nie przypomina to przysłowia "jak się chce psa uderzyć, kij się znajdzie"?