Relacje średniej płacy w stosunku do ceny nominalnej metra kwadratowego mieszkania spadały nawet poniżej połowy! To był sygnał "przegięcia" na linii dochody - ceny. Takie relacje odcinają potencjalnych nabywców z rynku mieszkaniowego, bo w Polsce jednak większość zarabia poniżej tzw. średniej krajowej.
Pośrednikom sygnały dawała coraz liczniejsza grupa tych, co chcieli sprzedawać i zarabiać i coraz mniejsza grupa tych, co chcieli kupować, bo ich po prostu już na mieszkanie nie było stać.
Delikatnie zaczynały tez drożeć frankowe kredyty, co powinno sygnalizować potencjalnym klientom, że należy być wobec tej waluty ostrożnym. Jednak największe zainteresowania frankowym kredytem przypadło na czas, gdy frank w stosunku do złotego wyjątkowo staniał. Ci, co mieli dawniejsze kredyty we frankach zacierali ręce, bo malały im raty. Ci, którzy w owczym pędzie gnali po kredyty już niedługo mieli płakać patrząc jak rośnie im rata przy słabnącym złotym. Wtedy zmiana waluty na rodzimą oznacza tylko jedno: wzrost zadłużenia!
Pośrednicy dwa lata temu sygnalizowali spadek cen i zastój, ale na rynku słychać było okrzyki, że nieruchomości będą drożeć i drożeć, a jeśli troszkę stanieją to... łap, obywatelu, okazję! Dziś okazje – czyli kawalerki sprzedane po 300 tys. zł spędzają sen z oczu ich właścicielom, bo ani w nich mieszkać całe życie, ani spłacać raty w wysokości przeciętnej pensji! Tak to "okazje" okazały się pułapką inwestycyjną.
Dziś na rynku słychać głównie lament. Są zapowiedzi nawet 70-procentowych spadków cen, bo "trend się odwrócił" i rynek ma chudnąć niczym anorektyk. Jak dwa lata temu "doradcy" zapewniali nas, że kupowanie drogich mieszkań to najlepsza okazja pod słońcem, tak dziś każą wstrzymywać się z kupnem mieszkań, bo niedługo już zapewne wszystkie, nie tylko spółdzielcze lokatorskie, będą za złotówkę.