Gra idzie o dużą stawkę  - specjalna dotacja na wsparcie wyższych uczelni wynosi ponad 11 mld złotych. Choć, prawdę powiedziawszy, trudno to nazwać grą  - państwowe uczelnie wygrywają bowiem walkowerem tylko dlatego, że prywatne zostały decyzją rządu... zdyskwalifikowane.

Od siedmiu lat (!) wiadomo, że ta dotacja przysługuje zarówno uczelniom publicznym, jak i niepublicznym. Aby jednak te ostatnie mogły z niej skorzystać, potrzebne jest rozporządzenie. Ministerstwo Nauki przez te wszystkie lata go nie wydało i wszystko wskazuje na to, że wydać nie zamierza. I to nie z powodu jakichś obiektywnych przeszkód - po prostu brakuje woli politycznej. Państwo uznało, że będzie wspierać tylko własne uczelnie i z prywatnymi dzielić się pieniędzmi nie zamierza.

To nie pierwszy przykład na to, że rząd nie realizuje obowiązków wskazanych w ustawach. Tym razem skorzystał z wariantu - nie wydamy aktu wykonawczego, i już! Problem w tym, że takimi działaniami osłabia rynkową konkurencję i promuje miernoty. Dzięki dotacji pokrywającej część opłat wnoszonych przez studentów studiów stacjonarnych będą w stanie przetrwać słabe uczelnie publiczne, podczas gdy padną dobre niepubliczne.

Ta gra rządu jest nie fair również z innego powodu - lekceważenia przedsiębiorców prowadzących, z coraz większym trudem, uczelniane biznesy. Gdyby od początku wiedzieli, że rząd ich do dotacji nie dopuści, prawdopodobnie inaczej planowaliby działalność. Nie inwestowaliby w studia stacjonarne, na które takie dofinansowanie przysługuje, lecz zmienili strategię - i rozwijali np. studia podyplomowe. Prywatne uczelnie liczyły jednak na to, że skoro jest wyraźny przepis dający im dostęp do dotacji, to zacisną jeszcze zęby, i może w końcu takie wsparcie dostaną. Po raz kolejny się przeliczyły.