Uczkiewicz: Brońmy polszczyzny przed urzędnikami

Największym zagrożeniem dla języka polskiego są organy powołane do jego ochrony – pisze adwokat

Publikacja: 17.10.2012 09:34

Krzysztof Łuczkiewicz

Krzysztof Łuczkiewicz

Foto: archiwum prywatne

Red

U stawa z 7 października 1999 r.  o języku polskim  (tekst jedn. DzU z 2011 r. nr 43, poz. 999) nakłada na „wszystkie organy władzy publicznej oraz instytucje i organizacje uczestniczące w życiu publicznym" obowiązek ochrony języka polskiego, która polegać ma m.in. na „dbaniu o poprawne używanie języka i doskonaleniu sprawności językowej jego użytkowników". Stwierdzić niestety trzeba, iż obecnie największe zagrożenia dla polszczyzny przychodzą właśnie od strony organów ustawowo powołanych do jej ochrony.

Nie mam tu na myśli  niechlujstwa i pospolitej nieporadności językowej, z jaką niezmiennie od dziesięcioleci zderzamy się  przy  kontaktach z  urzędami i sądami. W końcu zdążyliśmy się z tą uciążliwością  oswoić i traktujemy ją jak coś oczywistego i immanentnego dla   każdej władzy publicznej, przynajmniej w naszym wciąż dopiero dochodzącym do siebie kraju.  Chodzi mi  o szerzenie, zwłaszcza w ostatnim czasie, obcych  polszczyźnie dziwacznych manier językowych, prowadzących do popularyzacji i usankcjonowania  poprzez uzus  elementarnych błędów gramatycznych   i ortograficznych, które popełniane są  i utrwalane zapewne   nawet nieświadomie, a to na skutek nieuctwa i wywołanej nim tolerancji dla każdej nowinki językowej, zwłaszcza gdy jest ona podana drukiem, a jeszcze bardziej – w dokumencie urzędowym.

Nazwiska w urzędzie

Za pierwszoplanową potrzebę uznaję przeciwstawienie się pladze odchodzenia w języku oficjalnym,  a szczególnie w praktyce sądów, urzędów i notariatu  od respektowania fleksyjności nazwisk. Język polski, podobnie jak inne języki słowiańskie, wyróżnia się wytworną zasadą odmienności nazwisk męskich i żeńskich według modelu przymiotnikowego (np. Kowalski, Kowalskiego, Kowalska, Kowalskiej itd.) oraz odmienności nazwisk męskich według modelu rzeczownikowego (np. Nowak, Nowaka itd.).  Ponurym signum temporis staje się ostatnio  odstępowanie od  fleksyjności w odniesieniu do nazwisk męskich odmieniających się jak rzeczowniki, które coraz częściej podaje się tylko w pierwszym przypadku gramatycznym. Tak więc, obecnie sąd nie skazuje już przykładowego Jana Nowaka, lecz Jana Nowak, nie wymierza też kary Janowi Nowakowi, lecz Janowi Nowak (sic!).

Można zaryzykować przypuszczenie, że sędziowie, którzy podpisują  i ogłaszają  takie orzeczenia,  nie są  po prostu świadomi własnej śmieszności i politowania,  na jakie  za każdym razem się narażają, choćby ze strony podsądnych. Dzieje się tak na skutek skokowego  obniżenia  – zwłaszcza w ostatnich dekadach – poziomu humanistycznego kształcenia w szkołach wszystkich szczebli  oraz stępienia  w skali socjologicznej  wrażliwości na poprawność używanego języka. Do tego niewątpliwie dochodzi  wpływ obcych schematów językowych, które wdzierają się różnymi drogami do naszej pamięci  i wywalczają dla siebie, choćby  na krótko,  miejsce w mowie  potocznej.  Co jednak ciekawe, zasada fleksyjności  nazwisk jest wciąż  wiernie zachowywana w żywym języku mówionym, ginie zaś dopiero w tekstach oficjalnych, czego dowodem są właśnie  decyzje administracyjne, orzeczenia  i pisma sądowe, protokoły rozpraw, akty notarialne,  a ostatnio nawet coraz częściej publikowane w prasie  nekrologi. Wydawać się wręcz może, iż dla niedouczonego (bo nie douczonego* w porę!) urzędnika czy też prawnika młodszej generacji podawanie nazwisk wyłącznie w mianowniku  służyć ma nadaniu  wysmażonemu aktowi  jeszcze większej powagi i dostojeństwa.

Odejście od fleksyjności nazwisk wygląda przecież tak światowo i nowocześnie, gdy tymczasem obca modnym językom zachodnim  zasada odmiany przez przypadki  kojarzyć się może z niesympatycznym prowincjonalizmem.

Innym przykładem zagrożenia dla polszczyzny jest odchodzenie przez urzędy i sądy od stosowania polskiej transkrypcji fonetycznej w odniesieniu do nazwisk obcojęzycznych pisanych w oryginale alfabetem innym niż łaciński oraz zastąpienie jej transkrypcją angielską lub francuską. Dotyczy to w naszych realiach głównie nazwisk  wschodniosłowiańskich, a jest zapewne skutkiem bezrefleksyjnego i niekompetentnego przenoszenia do polskich tekstów urzędowych  transkrypcji fonetycznej tych nazwisk   podanej  w  paszportach obywateli  państw używających oficjalnie  alfabetów niełacińskich. W ten sposób zamiast znanego nam  Siergieja Iwanowa spotkamy w wyroku nazwisko „Sergey Ivanov".

To już nie maniera

Z dokumentów oficjalnych  ten ciężki grzech językowy przedostał się niestety do praktyki życia codziennego, a  efekty tego  dają się widzieć, a właściwie odczytywać codziennie,  np. w publikacjach prasowych.

Wbrew pozorom odejście od zasad polskiej transkrypcji fonetycznej przy pisowni nazwisk obcych  jest uchybieniem jeszcze większej wagi niż obraźliwe zlekceważenie fleksyjności nazwisk rodzimych. Mamy  tu bowiem do czynienia już nie z dziwaczną manierą językową, które z pewnością nie wytrzyma próby czasu, lecz z otwartym i świadomym  odwrotem od stosowania prawideł pisowni polskiej i zastąpieniem ich zasadami pisowni obcojęzycznej.

Czegóż jednak spodziewać się po urzędach i sądach, skoro sam prawodawca daje bezwstydne świadectwo braku poszanowania dla języka ojczystego? Za przykład niech tu posłuży choćby żałosna ustawa z 16 września 2011 r. o timeshare (DzU nr  230, poz. 1370).  Akt ten wprowadza do polskiego porządku prawnego termin „timeshare", którego znaczenia notabene w ogóle nie określa (w art. 2  mamy jedynie nieporadną próbę definicji dla „umów timeshare").   Słowo „timeshare" występuje w tekście  ustawy wielokrotnie i  zawsze w tej samej postaci, należy zatem przyjąć, iż jest to część  mowy nieodmienna przez przypadki, liczby i rodzaje, ale konia z rzędem temu, kto zgadnie, czy jest to np. przyimek, przysłówek, czy może partykuła (?). Prawodawca nie zatroszczył się też o wyjaśnienie, jak należy czytać to nowe obco wyglądające słowo. Ani postanowienia  legi speciale, ani ustawa o języku polskim  nie dają  podstaw do domyślnego przyjęcia w tym przypadku zasad fonetyki  np. języka angielskiego. Nic dziwnego, iż w tzw. szerokim odbiorze   tytuł omawianego  tu źródła prawa  bywa  szyderczo przedrzeźniany jako „ustawa o tym szarym"...

Innym żenującym przykładem dezynwoltury prawodawcy na tym polu jest... ustawa o języku polskim. Już sam tytuł ustawy wzbudza  czujność, która musi jednak walczyć o lepsze z mimowolnym rozbawieniem. Jaki zbiorowy paroksyzm umysłowy mógł naprowadzić kolegium kilkuset posłów na megalomański pomysł, ażeby przedmiotem osobnej regulacji prawnej uczynić mowę ojczystą? Czyżby demokratyczne państwo prawne chciało nam skodyfikować  nawet język? Lektura ustawy szybko rozwiewa te obawy, jakkolwiek uczucie rozbawienia pozostaje; zawartość   samej ustawy, jak każdy  zainteresowany zresztą wie, nie ma wiele wspólnego z obietnicą zawartą w jej tytule, a składają się na nią  głównie   nadęte wypowiedzi o charakterze perswazyjnym, intencyjnym i  czysto deklaracyjnym.

Czytelnik już byłby skłonny uznać, że akt ten pozbawiony jest w ogóle  wszelkiej treści normatywnej, gdy nagle  natyka się na „Rozdział 3. Rada Języka Polskiego" i dowiaduje się z niego o przyznaniu publicznoprawnego statusu Radzie przy Polskiej Akademii Nauk, które to gremium  egzystowało wcześniej jedynie  jako komitet problemowy  w wewnętrznej strukturze akademii. Odtąd Rada staje się „instytucją opiniodawczo-doradczą w sprawach używania języka polskiego". Na wniosek jednego z organów wymienionych w art. 13 ustawy, jak również z własnej inicjatywy  Rada „wyraża, w formie uchwały, opinie o używaniu języka polskiego w działalności publicznej oraz w obrocie na terytorium RP z udziałem konsumentów i przy wykonywaniu na terytorium RP przepisów z zakresu prawa pracy oraz ustala zasady ortografii i interpunkcji  języka polskiego". I jak tu nie wierzyć w potwory? Cytowana poczwara stylistyczno-gramatyczna to ni mniej, ni więcej tylko przepis art. 13 ust. 1 in fine ustawy  o języku polskim! ?W poruszonych tu sprawach trudno  o optymizm.  Wszystko wskazuje na to, że państwo nie  jest w stanie i raczej nie zamierza wywiązywać się rzetelnie  z  zadań, jakie zachłannie samo dla siebie zastrzegło.  Jednocześnie widać, że do ogólnego  obniżenia poziomu kultury języka w znacznym stopniu przyczynia się właśnie brak wyczulenia na kwestie poprawności językowej w codziennej praktyce  władz publicznych. Dla znacznej części reprezentującej dziś państwo nowej „inteligencji dyplomowanej" język polski  okazuje się po prostu zbyt trudny.

To tłumaczy być może  ciągłe ożywianie  publicznej debaty nad społecznym problemem dysleksji, która rzekomo trapi nawet czołowych mężów stanu oraz publicystów, albo  podejmowane przez RJP  inicjatywy dla uproszczenia zasad pisowni.  Język polski poniósł już wielką szkodę na skutek wprowadzenia przez tę „instytucję" jako obowiązującej zasady łącznej pisowni partykuły „nie" z imiesłowami, niezależnie od tego, czy użyte są  one w znaczeniu przymiotnikowym, czy czasownikowym. Niesławna „prawotwórcza" uchwała RJP w tej sprawie  z  9 grudnia 1997 r.  stanowiła służalczy ukłon w stronę tych, którzy nie są w stanie  ww. funkcji imiesłowu rozróżnić, ale równocześnie  jest kamieniem obrazy dla wszystkich, którzy chcą i starają się używać języka ojczystego w pełni świadomie.

Czy podniesione w tytule larum z powodu  „pełzającego zamachu" na polszczyznę  może być zatem uznane za przesadzone, przedwczesne lub zbyt kasandryczne?

Państwo gromko deklaruje wolę ochrony języka polskiego, wedle wszelkich jednak oznak będziemy musieli zdobyć się na nie lada wysiłek, aby obronić polszczyznę przed skutkami tej  odgórnej opieki.   Zacząć trzeba od domagania się stosownego sprostowania każdego dokumentu urzędowego, w którym nazwiska podawane są w sposób niezgodny z zasadami gramatyki i pisowni polskiej. Tą drogą  „użytkownicy języka", jak się nas wulgarnie nazywa w ustawie o języku polskim, mogą wymusić na władzy publicznej poszanowanie dla polszczyzny, ale również należny respekt dla swoich nazwisk, które po myśli art. 23 k.c. stanowią dobro osobiste.

Językowi na ratunek

Ceterum censeo:  uchwała Rady Języka Polskiego z 9 grudnia 1997 r.,  o której tyle się mówiło  wyżej, powinna być zniesiona możliwie jak najpilniej jako  błędna i  zbędna, a przy tym szkodliwa dla mowy ojczystej.   Zwracam  się zatem do czytelników z apelem  o  gremialne obywatelskie i patriotyczne poparcie dla tego postulatu. Wzywam polonistów, a przede wszystkim nauczycieli języka polskiego do przeciwstawienia się ogłupiającemu dyktatowi Rady i do wytrwałego pielęgnowania  pisowni rozłącznej partykuły przeczącej oraz imiesłowu w funkcji czasownikowej. Zresztą, zachowanie pisowni tradycyjnej powinno być w tym przypadku punktem honoru oraz wyrazem dobrego smaku  dla każdego Polaka chcącego uchodzić za wykształconego. Każdy, kto świadomie czyta i pisze po polsku,  pojmuje przecież  różnicę znaczeniową pomiędzy imiesłowem użytym w funkcji przymiotnika, jak choćby w słowie „niedouczony", oraz tym samym imiesłowem w funkcji czasownikowej w wyrażeniu „nie douczony".

Formalistom i zapiekłym legalistom przypominam, iż wymieniona tu uchwała wydana została przed wejściem w życie ustawy o języku polskim,  a zatem nie może ona korzystać nawet z pozoru powagi umocowania ustawowego.   Na gruncie przywołanego wyżej przepisu art. 31 ust. 1 ustawy feralna uchwała  nie mogłaby zresztą w ogóle zapaść, ponieważ jej treść przekracza  prawne ramy kompetencji Rady. Otóż Rada, jakkolwiek może ustalać zasady pisowni i interpunkcji, to jednak nie może (jeszcze!) języka zmieniać. Tymczasem wprowadzenie łącznej pisowni partykuły „nie" z imiesłowami w znaczeniu czasownikowym wprowadza do polszczyzny nową, nieznaną dotąd w żadnym chyba języku część mowy, która być może zasługuje na równie oryginalną nazwę: „imiesłów przeczący".

Partykuła „nie" traci tu swoją dotychczasową samodzielną funkcję i ginie, aby w następnym wcieleniu  stać się ledwie jakby przedrostkiem bądź pierwszym członem  innej części mowy.  Jak widać, Rada zapędziła się  w ślepy zaułek „nowelizacji" języka, co nie wróży pomyślnie dla  jej misji. Jakkolwiek nowa zasada pisowni została potulnie przyjęta przez media oraz przez  tzw. ogół piszący, można z góry przewidzieć powrót w dalszej lub raczej bliższej przyszłości do poprzedniej jedynie poprawnej  i sensownej pisowni rozłącznej. We wszystkich językach rozwiniętych używających imiesłowów z  przeczącą  częścią mowy zachowywana jest zasada rozdzielności i na tym tle wtłoczona do polszczyzny nowość wygląda po prostu niepoważnie. Zwolennikom     barbaryzacji języka  gwoli  przypodobania się  farbowanym „dyslektykom" i im podobnym, których za macochy komuny, a także wcześniej w szkole nazywano zwyczajnie tumanami,  przypomnijmy (wybacz, mistrzu Władysławie!), co  rzekła cesarzowa Indii: „We are not amused!".

I powiedzmy to samo nad Wisłą...

*autor świadomie zastosował pisownię rozłączną

U stawa z 7 października 1999 r.  o języku polskim  (tekst jedn. DzU z 2011 r. nr 43, poz. 999) nakłada na „wszystkie organy władzy publicznej oraz instytucje i organizacje uczestniczące w życiu publicznym" obowiązek ochrony języka polskiego, która polegać ma m.in. na „dbaniu o poprawne używanie języka i doskonaleniu sprawności językowej jego użytkowników". Stwierdzić niestety trzeba, iż obecnie największe zagrożenia dla polszczyzny przychodzą właśnie od strony organów ustawowo powołanych do jej ochrony.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Prawne
Mirosław Wróblewski: Ochrona prywatności i danych osobowych jako prawo człowieka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Święczkowski nie zmieni TK, ale będzie bardziej subtelny niż Przyłębska
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Biznes umie liczyć, niech liczy na siebie
Opinie Prawne
Michał Romanowski: Opcja zerowa wobec neosędziów to początek końca wartości
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Komisja Wenecka broni sędziów Trybunału Konstytucyjnego