I o to głównie fiskusowi chodzi, bo ten, kto się boi, jest bardziej skory do ujawnienia potrzebnych urzędnikom informacji.
Karty z pieczątką urzędów skarbowych w ostatnim czasie listonosze rozdają setkom przerażonych przedsiębiorców. Nie są to byle jakie karty, bo znaczone licznymi pytaniami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo fiskus stale o coś pyta i czegoś chce. Tym razem urzędnicy chcą zestawienia wartości sprzedaży oraz informacji o zakresie wywiązywania się z obowiązku prowadzenia kas rejestrujących. Nie robią tego jednak przy okazji prowadzonej kontroli podatkowej czy postępowania podatkowego. Przedsiębiorcy nie wiedzą więc, czy pisma ignorować, czy na nie odpowiadać i co się stanie, gdy wyjaśnień nie udzielą.
Nie pierwszy to już raz fiskus próbuje zmusić przedsiębiorców do ujawniania obrotów. Tyle że do wyciągania takich informacji służą określone procedury. Czyżby fiskus o tym nie wiedział? Jeszcze bardziej dziwi niewiedza Ministerstwa Finansów o poczynaniach podległych mu urzędów skarbowych. Pytanie, czy jest to zorganizowana akcja, czy też resort się od niej odcina. W końcu nie musi wiedzieć lewica, co czyni prawica.
Blef fiskusa ma szanse powodzenia, dopóki ktoś nie postanowi sprawdzić kart. Wtedy dopiero okaże się, że urzędnicy nie mają nic. I nic mieć nie mogą, bo ich żądania nie mają podstaw prawnych. Dlatego przedsiębiorcy, na razie, otrzymywane wezwania mogą ignorować. Na razie. Ministerstwo Finansów zaproponowało bowiem niedawno zmiany w ordynacji podatkowej, które m.in. dają fiskusowi możliwość wglądu do kont bankowych obywateli. I to bez konieczności blefowania. Urzędnicy mają wiedzieć wszystko: znać wysokość wpływów i obciążeń, poznać kontrahentów, dowiedzieć się o kredytach, depozytach, skrytkach. Ciekawe, ile jeszcze czeka nas prób szukania wpływów budżetowych. Rozpaczliwych zresztą.