Tym razem nie za sprawą tysięcy samochodów ani dymiących kominów, których zresztą jest w stolicy coraz mniej. To do akcji przystąpili działkowcy. W ramach jesiennego porządkowania swoich ogródków gremialnie zaczęli palić to wszystko, co ich zdaniem spalić należało. Liście, gałęzie, zeschłą trawę i nie wiadomo co jeszcze. Wrażenie było niesamowite – w zachodzącym słońcu po mieście rozchodziły się tumany ciężkiego dymu. Nietrudno zgadnąć, że smród był równie niesamowity.

W Warszawie, jak zresztą w większości polskich metropolii, część ogródków jest położonych niemalże w centrum miasta. Dym i smród więc dzielnie rozsnuwały się po ulicach, w równej porcji dla wszystkich, czy się mieszka w bloku z wielkiej płyty, czy  w eleganckim apartamentowcu. Jak rozumiem, działkowców niewiele obchodzi to, że w miastach nie są sami, że nowe rozwiązania dotyczące śmieci pozwalają na pozbycie się niepotrzebnego bogactwa z ich działek w bardziej cywilizowany i mniej uciążliwy sposób. Po co się wysilać? Po co ponosić koszty? Suche liście na działkach paliło się od zawsze. Za komuny, za kapitalizmu, za Kaczyńskiego i Tuska.

Działki w centrach miast to przeżytek, i to koszmarny przeżytek. Nikt bowiem nie przekona mnie do piękna, tkwiącego rzekomo w byle jak skleconych altankach, budkach czy zwiezionych na działki kioskach z czasów późnego Gierka. Pół biedy jeszcze wiosną i latem. Jesienią i w zimie stanowi to obraz nędzy i rozpaczy. Działkowcy zawłaszczyli potężne fragmenty przestrzeni miejskich, a jakakolwiek próba zmiany stanu rzeczy kończy się protestami podsycanymi przez ich związek.

A przecież nie chodzi o to, żeby w ogóle nie mieli swoich działek, tylko żeby ogródki przestały straszyć w centrach miast. I nie chodzi też o to, by tereny działek przejęli deweloperzy, lecz by przywrócić je miastom i przestrzeni publicznej. Proste? Niezbyt proste dla rządzących, którzy się po prostu boją rozjuszonych działkowców. I to ich interes pewnie, niestety, będzie górą, a nie interes milczącej, nie działkowej i nie dymiącej większości.