Ostatnia reforma szkolnictwa wyższego autorstwa Barbary Kudryckiej ma przynieść budżetowi państwa oszczędności. W tym celu ograniczono prawo do bezpłatnego studiowania na wielu kierunkach. Za naukę na drugim i kolejnym student musi zapłacić. Co prawda pod pewnymi warunkami ma szansę na darmową naukę. Aby być w gronie wybrańców, trzeba co roku mieć stypendium rektora.
O tym, czy nauka jest za darmo, czy nie, żak dowiaduje się zatem już po zakończeniu roku. W efekcie studiowanie drugiego kierunku to taka bomba z opóźnionym zapłonem. Można ją rozbroić, ale nie każdy może mieć to szczęście. I tak oto z jednej strony dzięki minister Kudryckiej, a z drugiej akademikom student jest między młotem a kowadłem. Chciałby nauczyć się czegoś więcej, ale się boi, bo przecież może trafić na wymagającego profesora, który z założenia nie zalicza w pierwszym terminie. A u drugiego ten sam przedmiot można zdać na piątkę. Może też zachorować i z przyczyn niezależnych od siebie wystawić sobie rachunek za rok nauki.
Eksperci nie mają wątpliwości, że nowelizacja prawa o szkolnictwie wyższym w sprawie odpłatności za studia to bubel prawny. W rządzie trwają prace nad jej kolejną zmianą, ale akurat kwestia odpłatności nie będzie w niej rozwiązana. Tymczasem Barbara Kudrycka, minister nauki i szkolnictwa wyższego, szykuje się do walki o euromandat. Gdy zastanawiam się dlaczego, przychodzi mi jedna odpowiedź: ma dość polskiego szkolnictwa wyższego. I wcale jej się nie dziwię, bo każdy, kto choć trochę zna uczelnie od podszewki, dobrze wie, że jest to system feudalny i, co gorsza, kastowy. A jego najwyższa kasta stara się wszelkimi sposobami zachować status quo.
Najsmutniejsze jest to, że w tej całej grze najmniej istotny jest student, choć to właśnie na nim każdy chce zarobić. Może warto zatem, aby pani minister, skoro nie zdała egzaminu, zaliczyła poprawkę, zamiast uciekać do Brukseli. Piękne słowa o tym, że student jest najważniejszy, nie wystarczają. Aby zadziałały, trzeba zmienić przepisy.