Sprawa sądowa, jak wiele innych. Pracownik, który czuł się pokrzywdzony przez pracodawcę wniósł pozew o mobbing, przywrócenie do pracy i odszkodowanie. Ponieważ nie miał talentu do pisania – lepiej radził sobie z łopatą – pozew, którego był autorem, nie spełniał elementarnych standardów formalnych. Dlatego już na wstępie procesu sąd przyznał mu pełnomocnika z urzędu. Padło na adwokata X, który potraktował sprawę pryncypialnie. Na ile mógł, poprawił pozew, wziął udział w sześciu rozprawach przed sądem pierwszej instancji, przygotował się do przesłuchania 15 świadków, odbył kilka długich spotkań z klientem w kancelarii, wielokrotnie konferował z nim przez telefon. Opracował i wniósł kilka obszernych pism procesowych. Za niemały trud sąd przyznał mu w wyroku honorarium w wysokości 60 złotych brutto (§ 12 ust. 1 rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 28 września 2008 r., DzU z 16 kwietnia 2013 r.). Ponieważ wyrok był niekorzystny, adwokat sporządził i wniósł apelację, a następnie wziął udział w rozprawie odwoławczej. Sąd drugiej instancji powiększył jego honorarium o kolejne 60 złotych. Prowadzenie sprawy zajęło mu ponad 50 godzin. Wychodzi, że pracował za około 2,40 zł za godzinę. W tym miejscu konieczna jest dygresja: 50 godzin to plus minus dwie siódme czasu pracy pracownika zatrudnionego na podstawie umowy o pracę w pełnym wymiarze godzin.
Prawdziwi krezusi
Przy kolegach, którzy – jako pełnomocnicy z urzędu – występują w sprawach z zakresu prawa pracy, sądowi obrońcy z urzędu to prawdziwi krezusi. Już za sam udział w śledztwie, choćby trwało kilka lat i wymagało wizyt w areszcie, pisania wniosków i zażaleń, że o uczestniczeniu w czynnościach śledztwa nie wspomnę, adwokat może zarobić 300 złotych.
Za takie pieniądze można już zaszaleć. Honorarium za taką urzędówkę – jeśli właściwym do jej rozpoznania będzie sąd okręgowy, a sprawa zostanie osądzona np. na 15 całodniowych terminach – wręcz powala. Taki obrońca z urzędu dostanie 1680 zł. Piętnaście dni pracy to 120 godzin, czyli plus minus pięć siódmych czasu pracy pracownika zatrudnionego na podstawie umowy o pracę w pełnym wymiarze godzin. I aż 14 złotych za godzinę. Doprawdy trudno zrozumieć, skąd u aplikantów adwokackich głęboka niechęć do zajmowania się sprawami karnymi, skoro za sprawę o naruszenie posiadania, która zwykle bywa sądzona na wielu terminach, można dostać zaledwie 156 złotych.
Kilka lat temu racjonalny ustawodawca uznał, że obywatelowi niesłusznie ciąganemu po sądach, a konkretnie prawomocnie uniewinnionemu, który korzystał z pomocy obrońcy z wyboru, należy zasądzić opłatę za czynności adwokata z tytułu zastępstwa prawnego (§ 2 ww. rozporządzenia). Anegdota, którą przywołam poniżej – była opowiadana już przed wojną – odzwierciedla praktykę sądów w tym zakresie. Zanim do niej przejdę, dodam, że zasądzając ww. opłatę, sąd powinien brać pod uwagę niezbędny nakład pracy adwokata, charakter sprawy i wkład pracy adwokata w przyczynienie się do wyjaśnienia sprawy i jej rozstrzygnięcia.
A teraz anegdota. Do warsztatu samochodowego zgłosił się właściciel auta, który twierdził, że coś mu chrobocze pod maską. Mechanik posłuchał, wziął młotek i uderzył. Przestało. Należy się 30 złotych, powiedział mechanik. Za co, za jedno uderzenie młotkiem? Za uderzenie należy się złotówka. Reszta jest za to, że wiedziałem, w co i jak uderzyć. Anegdota jak ulał pasuje do historii pana Y i jego obrońcy. Pan Y został wrobiony w sprawę karną. Zanim został zatrzymany, skontaktował się z adwokatem, którego poprosił o pomoc. Y miał pecha, bo prokurator, który prowadził osobiście jego sprawę, właśnie robił karierę i potrzebował spektakularnego sukcesu.