Pewnego dnia w fabryce produkującej podzespoły do telewizorów na ścianie pojawiła się tablica informacyjna. Na niej zapewne jakiś kreatywny dyrektor zarządzający przedstawił nowy system nagród i kar dla pracowników.
Żeby łatwiej dotrzeć z przekazem, system wyjaśniony został obrazkowo. Po lewej stronie znajdowała się informacja o nagrodach za dobrą pracę, po prawej kary dla tych, którzy źle ją wykonują. Między kijem i marchewką nie było proporcji. Kary były wyjątkowo srogie, a nagrody wyjątkowo niskie, wręcz upokarzające. System był trzystopniowy. Po jednej reklamacji pracownicy tracili prawo do urlopu wypoczynkowego przez miesiąc, po dwóch – przez dwa miesiące. Trzecia wpadka oznaczała zwolnienie kierownika zespołu, co na tablicy zilustrowano obrazowo palcem wskazującym pstrykającym w małego ludzika. Na drugim biegunie były nagrody za bezbłędną pracę. Po miesiącu bez reklamacji pracownicy mieli dostać od pracodawcy po puszce coca-coli. Po dwóch miesiącach przysługiwał im kawałek pizzy, a po trzech nagroda pieniężna w wysokości... 10 zł.
Gdy sprawa trafiła do inspekcji pracy, tablicę błyskawicznie usunięto. Czy system nadal funkcjonuje, nie wiadomo. Dlaczego o tym piszę? Zdążyliśmy się przyzwyczaić, obserwując choćby różne przekazy medialne, do bulwersujących historii złego lub wręcz upokarzającego traktowania pracowników. Były słynne kasjerki stojące godzinami przy kasach, był specjalny punkt, w którym miał meldować się pracownik, aby uzyskać zgodę na wyjście do toalety itd.
Zazwyczaj tak niehumanitarne traktowanie pracowników było domeną fabryk czy supermarketów, zarządzanych przez „białoskarpetkowych" biznesmenów, których charaktery kształtowały się w czasach wczesnego kapitalizmu, lub młode wilczki z kompleksami, które dostały trochę władzy nad ludźmi. W sumie w miejscach, w których poziom uczuć wyższych kadry zarządzającej nie jest zbyt wysoki, świadomość praw pracowników również. Dobrze, że takie przypadki są nagłaśniane w mediach, a zapał karierowiczów sadystów studzony czy to publicznym napiętnowaniem, czy też karami inspekcji lub nawet sądem.
Zdumiewa mnie jednak, że podobny sposób myślenia znajduje zwolenników w urzędach, a nawet ministerstwach, ostatnio zaś rozprzestrzenił się nawet w sądach. Bo oto nagle tęgie głowy z resortu sprawiedliwości wysłały do prezesów sądów zarządzenie; sędziowie mają do godz. 15 określić plany urlopowo-prokreacyjne do 2020 r., a wszystko kierowane jest troską o dobrą organizację pracy. Młoda pani sędzia ma określić liczbę spodziewanego potomstwa, a właściwy urzędnik naniesie to w grafiku, uwzględni w strategii pracy sądownictwa na najbliższe lata. Czyli w zasadzie wszystko jest OK, bo służy dobru wymiaru sprawiedliwości.
– Tak to jest, gdy ludzie o małych rozumkach dostaną trochę władzy – skomentował tę sprawę znajomy sędzia. I chyba racja.