Nawoływaliśmy w „Rzeczpospolitej" do udziału w głosowaniu. Z prostego powodu – zbyt wiele istotnych lokalnie kwestii zależy od samorządowców, by można było zdawać się na przypadkowe osoby. Począwszy od finansów, poprzez inwestycje i rynek pracy, a skończywszy na edukacji.
Wszystko pięknie, aż tu nagle, jak u Hitchcocka – najpierw nastąpiło trzęsienie ziemi (systemowe, a dokładnie – informatyczne), a potem napięcie rosło.
Stanowczo za dużo było tych chwil grozy – długie oczekiwanie na wyniki, a następnie... lawina nieważnych głosów. W wyborach do sejmików wojewódzkich nieważny był aż co piąty głos! I żeby jeszcze było wiadomo dlaczego. Ale skąd! Akurat w przypadku sejmików nie przewidziano obowiązku wpisywania do protokołów przyczyn nieważności. Zawdzięczamy to nowemu kodeksowi wyborczemu, który okazał się niezłym bublem. Brakuje w nim istotnych regulacji – również tych, które wskazywałyby, przed jakim sądem można kwestionować ważność wyboru wójta, burmistrza i prezydenta miasta. Przy okazji wyszło też, że czas na protesty wyborcze jest dość krótki – te 14 dni od daty głosowania to fikcja w sytuacji, gdy głosy liczono prawie przez tydzień.
Czy masa wyborców postanowiła celowo oddać nieważny głos? Wydaje się, że nie – po prostu nie wiedzieli, jak głosować, a tu akurat kłaniają się obowiązki państwa. Tym razem informacyjne, a nie informatyczne.
A co do tych ostatnich, to jednak zdarzały się i cuda – system potrafił wskazać wygranego, którego nie było na kartach do głosowania.