Są firmy, które za opłatą systematycznie, zwykle raz dziennie, dostarczają elektroniczne wersje artykułów. Twierdzą, że mogą rozpowszechniać cudze publikacje w ramach tzw. dozwolonego użytku publicznego lub cytatu. Dla własnego zysku korzystają z cudzej własności.
Tyle że to kradzież. Po co kupować dziennik, skoro nie otwierając gazety, nawet nie wchodząc na jej stronę internetową, można przeczytać to, co w niej napisane? Dzięki temu np. minister zamiast gazet przegląda plik kartek (tradycyjnych lub elektronicznych) ze wszystkimi publikacjami o sobie czy resorcie. Zwykły Kowalski może powiedzieć: co mnie to obchodzi. Skoro ich okradają, niech idą do sądu. Problem w tym, że sądy niechętnie zajmują się takimi sprawami, a jak już się zajmą, to każą udowadniać wydawcom, że nie są wielbłądem. I ci są w kropce, gdy zaś zabraknie im czytelników, nie będzie prasy. A jak niedawno napisał w „Plusie Minusie" Dominik Zdort, reportażystów i dziennikarzy śledczych nigdy nie zastąpią blogerzy.
Dlatego w interesie wszystkich jest, by państwo pomogło w końcu wydawcom walczyć ze spinaczami prasy. Kołem ratunkowym ma być przyjęty dziś przez rząd projekt nowelizacji prawa autorskiego. Im szybciej uchwali go Sejm, tym lepiej. Usuwa on bowiem kontrowersyjny przepis o użytku publicznym. Za to pozwoli rozpowszechniać „artykuły na aktualne tematy", tylko gdy wydawca wyraźnie tego nie zabroni.
Większość wydawców powiedziała „dość" i wprowadziła regulamin wskazujący, co można z prasy brać za darmo, a za co trzeba płacić. Naruszenie tych zasad nie różni się niczym od zwyczajnej kradzieży. A okradana prasa nie wypełni dobrze swojej misji, co w końcu dostrzegł rząd. Trzeba już tylko trzymać kciuki za parlament, by zdążył uchwalić projekt jeszcze w tej kadencji.