Tymczasem nie chodzi tu o jednorazowy incydent, gdy szefa poniosły nerwy. Ten stan ma się utrzymywać, czyli ma być długotrwały, i polegać na uporczywym nękaniu lub zastraszaniu.
Czy to oznacza, że przełożony może być spokojny, gdy tylko od czasu do czasu zdarza mu się wybuchnąć, chamsko zachować albo gorzej traktować pracownika, który mu się naraził albo którego zwyczajnie nie lubi? Nie do końca. Osobistą niechęć i zły humor trzeba odłożyć na półkę. Bo choć podwładny nie będzie miał podstaw do żalenia się na mobbing, to może chcieć rekompensaty za brak poszanowania jego godności czy innych dóbr osobistych. Nie dość, że rzuci pracę z dnia na dzień, to jeszcze zażąda zadośćuczynienia za naruszanie jego dóbr osobistych. I ma dużą szansę, że sąd się z nim zgodzi.
To bardzo ważna konkluzja również dla pracodawców, którzy osobiście nie wyrządzają nikomu krzywdy, ale nie dbają o standardy zachowania w swojej firmie. Mogą dostać rykoszetem za to, że do takich zachowań posuwa się osoba zajmująca kierownicze stanowisko czy współpracownicy.
Na temat konsekwencji stosowanego w firmie „prawie mobbingu" piszemy w tekście Godność i dobre imię pracownika pod ochroną.
Zapraszam do lektury całego tygodnika.