Obejmując obowiązkiem ubezpieczeń społecznych większość umów-zleceń, które będą trwać po 31 grudnia 2015 r., ustawodawca obciążył płatników obowiązkiem wyciągnięcia od zleceniobiorcy informacji, czy trzeba za niego płacić składki. Ale tą informacją nie może być już słowo wykonawcy, lecz odpowiedni dokument.

Niby niewiele się zmieniło. Po prostu płatnik powinien mieć większą pewność, czy od pensji zleceniobiorcy ściągać składki. W praktyce jednak nie będzie tak różowo, bo zabrakło wyobraźni, że skutecznego narzędzia do takiej weryfikacji być nie może. Zlecenie to nie etat. Nie wystarczy więc sprawdzić, jaka jest miesięczna stawka wynagrodzenia i na tej podstawie wykluczyć z konieczności pobierania składek od dodatkowej działalności zarobkowej. Przy zleceniu umowa może mówić jedno, a z praktyki wyniknie coś zupełnie innego. Co z tego, że kontrakt opiewać będzie na stawkę wyższą niż minimalna pensja, jeśli w rzeczywistości może wystąpić wiele okoliczności, które tę kwotę obniżą poniżej tego pułapu, a płatnik dowie się o tym ze znacznym opóźnieniem?

Stosowane obecnie oświadczenia zleceniobiorców może nie są idealnym rozwiązaniem. Pozwalają jednak ustalić zakres ubezpieczeń wykonawcy umowy. Od stycznia każdy z nich ma być traktowany jak potencjalny kłamca, który powinien się wylegitymować ze swojej prawdomówności. Problem w tym, że prawdopodobieństwo korygowania rozliczeń za taką osobę jest wtedy znacznie wyższe niż gdyby zawierzyć w jej uczciwość.

W sumie można byłoby radzić płatnikom, żeby nie baczyli na to, czego chce od nich ustawodawca i dalej ufali osobom angażowanym na zlecenie. Będą wtedy jednak działać wbrew prawu. Ale gdy chcą być zgodni z jego literą, zgodzą się równocześnie na comiesięczne korekty.

O tym dylemacie piszemy w tekście Tysiące kontraktów ze składkami . Zapraszam do lektury całego tygodnika.