Słowa i deklaracje, które padły w Warszawie podczas wizyty kanclerza RFN, to radykalne obniżenie napięcia w sprawie odszkodowań za niemieckie zbrodnie podczas II wojny światowej. W ostatnich latach emocje rozkręcone przez rząd Morawieckiego w tej kwestii osiągnęły niespotykane wcześniej poziomy. W tzw. raporcie Mularczyka, policzono koszty niemieckich zbrodni i próbowano rozpocząć ofensywę dyplomatyczną, aby wynieść tę sprawę na płaszczyznę sporu między państwami, a nawet problemu międzynarodowego. Niemieccy politycy jednak nie wchodzili w ten dyskurs, powtarzając jak mantrę, że Niemcy ponoszą moralną odpowiedzialność za zbrodnie i nigdy się jej nie wyrzekną, jednak kwestia odpowiedzialności finansowej za zniszczenia jest zamknięta, ponieważ Polski rząd w latach 50. zrzekł się reparacji.
Prawne argumenty nie przebiły się w debacie
Co prawda grupa polskich prawników i historyków próbowała obalić tę argumentację. Łączyli oni argumenty historyczne i prawne, wskazując, że zrzeczenie się przez Polskę reparacji było dokonane pod przymusem politycznym i ekonomicznym ZSRR. Było więc de facto aktem jednostronnym, które nie wywołuje skutków według prawa międzynarodowego. Nie przyniosło to jednak efektów. Argumentacja nie przebiła się do głównego nurtu debaty na tyle mocno, aby urosnąć do rangi politycznego argumentu, do którego rząd w Berlinie musiałby się oficjalnie ustosunkować, redefiniując niezmienne od dekad stanowisko. Poza tym w działaniach PiS przebijał się też populizm i efekciarstwo polityczne, co osłabiło wiarygodność roszczeń na zewnątrz. Nie zawsze łatwo było odróżnić, które działanie jest pragmatyczną realizacją polityki historycznej i interesu RP, a które chęcią nabijania politycznych punktów, za cenę nowej awantury z nielubianymi Niemcami.
Rzutowało to na dwustronne relacje. Polityczna retoryka była przejaskrawiona i nie pozostawiała przestrzeni na konstruktywny dialog, a jedynie na konfrontacje. Choć trzeba przyznać, że ze strony Berlina, chęci na dialog w sprawie reparacji nie było.
W efekcie kurs obrany przez PiS był trudny do zrealizowania z uwagi na twardy niemiecki polityczny blok dotyczący odszkodowań, niespójność działań oraz brak zainteresowania międzynarodowego sprawą. Również perspektywa otwarcia sporów prawnych przed sądami i trybunałami międzynarodowymi była dość mglista i niepewna. Zresztą przekonali się o tym już wcześniej Włosi i Grecy, nawet zwycięstwa sądowe nie posunęły roszczeń wobec Niemiec do przodu.
Czy Tusk stanie się zakładnikiem Scholza?
Kanclerz Olaf Scholz, występując w Warszawie, zagrał bardzo zręcznie. Z jednej strony powtórzył deklaracje o niemieckiej pamięci i odpowiedzialności moralnej za zbrodnie, potwierdzając niezmienną od wielu dekad linię rządu federalnego w sprawie reparacji. Chcąc powiązać przeszłość z przyszłością, Scholz zdefiniował ją jako wspólną odpowiedzialność za bezpieczeństwo Europy. Jako zadośćuczynienie za przeszłość, zaproponował budowę polskiego domu w Berlinie (choć nie jest to nowa deklaracja) oraz wsparcie dla garstki ocalałych Polaków. Te deklaracje na tle wieloletniego niemieckiego pustosłowia, sprowadzającego się do wyniosłych oświadczeń podczas niezliczonych uroczystości pamięci byłby małym krokiem do przodu, pod warunkiem, że zostaną zrealizowane. Biorąc pod uwagę fakt, że kanclerz opierał swoje deklaracje na ogólnikach, nie podając nawet przybliżonych terminów i kwot oraz z uwagi że podobne deklaracje rozpływały się w powietrzu w przeszłości, można mieć wątpliwości.