Żadne z tych założeń nie jest w pełni prawdziwe, ale zapewne też żadne nie jest w stu procentach fałszywe (przykładowo, jakkolwiek daleko mi do określenia wymiaru sprawiedliwości jako bagna, to niewątpliwie w każdym zawodzie znajdują się tzw. czarne owce, ważne jest, jak szybko i jak skutecznie są eliminowane ze środowiska).
Dopóki nie pozbędziemy się tego myślenia magicznego, dopóty nigdy nic się nie zmieni. Możemy znosić sądy i możemy je tworzyć, wymyślać nowe normy proceduralne, formy pomocy prawnej dla najuboższych, ale niczego to nie da, a co najwyżej pogorszy, zwłaszcza jeżeli nie zostanie należycie zapewniona sędziowska niezawisłość.
Jeżeli chcemy reformować sądownictwo, to musimy spojrzeć na sąd jak na przedsiębiorstwo. Przedsiębiorstwo, które w zamian za opłaty (przede wszystkim podatki, ale również opłaty sądowe) ma zapewnić interesantom jak najtańszą, jak najszybszą i jak najlepszą obsługę.
Taka reforma wymiaru sprawiedliwości wymagałaby jednak najpierw rzetelnej oceny stanu zastanego, chociażby zbadania prawdziwych barier w dostępie do sądu. Można bowiem, inaczej niż Ministerstwo Sprawiedliwości, widzieć je w opłatach sądowych, a nie w stawkach za czynności adwokackie.
Taka reforma wymaga również spojrzenia z pokorą na interesantów. Wymiar sprawiedliwości jest bowiem ich służbą, ponieważ to ci interesanci opłacają ich wynagrodzenia. Odgrodzenie się od interesantów i ich pełnomocników biurami obsługi, unikanie wszelkich kontaktów, pohukiwanie zamiast tłumaczenia – nie służy przyspieszeniu postępowania. Ono wymaga dialogu – strony postępowania dysponują bowiem również możliwościami zgodnego z prawem spowolnienia postępowania, jeżeli tylko nie mają zaufania do sądu lub prokuratury.
Dialog wymaga natomiast zaufania. Rozmowa na korytarzu nie musi oznaczać uzgadniania wyroku. Wspólny obiad w stołówce sądowej nie musi oznaczać okazji do wręczenia łapówki. To z kolei muszą zrozumieć nie tyle sami sędziowie, ile przede wszystkim urzędnicy ministerialni i organy ścigania.