Każdy, kto śledził uważnie kampanię wyborczą w 2016 r. w Ameryce, wiedział, że przemówienie jak to na warszawskim placu Krasińskich, którego głównym wątkiem były „wola", „wartości" oraz „idee" cywilizacji Zachodu w starciu z licznymi zagrożeniami, prędzej czy później musi się wydarzyć w prezydenturze Donalda Trumpa. Już w sierpniu 2016 r. na kampanijnym szlaku podkreślał znaczenie „walki ideologicznej", w prostej linii wskazując na historyczny przykład, czyli to, że „wyeksponowanie zła komunizmu i cnót wolnego rynku" przyczyniło się w niemałym stopniu do zwycięstwa NATO w zimnej wojnie.
Rękawica rzucona carowi
Jeśli jednak uważnie przyjrzeć się historii, to wątek walki idei wyrasta z amerykańskiego myślenia o miejscu Stanów Zjednoczonych w świecie. Prezydent USA podjął się próby sformułowania ideologicznego programu walki z rozprzęgnięciem ładu światowego nie tylko dlatego, że to „jego" globalny porządek. Po prostu takie jest amerykańskie doświadczenie, a Amerykanie potrafią uczyć się z historii.
Mocny element walki ideologicznej można odnaleźć w pierwszej doktrynie polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, czyli słynnej doktrynie Monroe, zgodnie z którą mocarstwom europejskim nie wolno było w XIX w. postawić nogi na kontynencie północnoamerykańskim. Niewielu wie jednak, że wszystko zaczęło się od listu cara Aleksandra wysłanego do Waszyngtonu. John Quincy Adams, ówczesny szef dyplomacji USA i późniejszy prezydent, określił korespondencję, jako „istny pean na cześć despotyzmu". Stany Zjednoczone otoczone zewsząd po upadku rewolucyjnej Francji (jeśli za taką uważać też poniekąd reżim Napoleona) przez państwa monarchiczne, świadome swojej geopolitycznej słabości jako młode państwo, jasno wyłuszczyły carowi, gdzie stoją ideowo, tj. na gruncie wolności i demokratyzmu. Oczywiście nie bez znaczenia były dwa oceany dzielące Waszyngton od Sankt Petersburga. Istotne jest jednak co innego, mianowicie że Amerykanie od początku dostrzegali element walki ideowej w życiu narodów.
Także współcześnie w Warszawie Rosja poniekąd jest jednym z ideowych przeciwników Stanów Zjednoczonych. Federacja Rosyjska znalazła się w przemówieniu prezydenta Trumpa wśród krajów, które testują „wolę, pewność siebie i interesy" Zachodu.
Wolność poparta siłą
Z czasem państwo nabierało siły i Amerykanie mogli sobie pozwolić na większą asertywność i poparcie swoich idei realną siłą. W tym kontekście warto przyjrzeć się prezydentowi Theodorowi Rooseveltowi, z którym Donald Trump dzieli awanturniczy temperament (choć bywają często porównywani za oceanem, trzeba pamiętać, że te dwie postacie oddziela od siebie równie wiele). Roosevelt traktowany jest jako „amerykański Makiawel". Jego najsłynniejsze powiedzenie to maksyma polityki zagranicznej: przemawiaj łagodnie, a jednocześnie za plecami trzymaj kij („speak softly and carry a big stick"). Tymczasem Roosevelt uważał po prostu, że kraje liberalne powinny mieć odpowiednią siłę, żeby się obronić. Roosevelt złościł się, kiedy widział, jak państwa o bardziej wolnościowym i humanitarnym ustroju rozbrajają się, jakby nie wiedziały, że wolność potrzebuje swoich strażników.