Tomasz Pietryga: Sędziowie nasi i nienasi

Obawiam się, że szczytna idea sędziów pokoju szybko sięgnie bruku, stając się karykaturą sprawiedliwości bliższej obywatelom.

Publikacja: 04.11.2021 17:49

Tomasz Pietryga: Sędziowie nasi i nienasi

Foto: Adobe Stock

Wprowadzenie tzw. sędziów pokoju samo w sobie jest dobrym pomysłem. Krokiem w stronę zbliżenia wymiaru sprawiedliwości do obywatela. Wpuszczeniem świeżego powietrza do zamkniętego i skostniałego środowiska sędziowskiego. 


Problem w tym, że szczytne idee bywają trudne w realizacji, czasem nie da się ich wprowadzić w życie, a nawet jak się uda, to powoli się wynaturzają. I nie chodzi nawet o opór i krytykę środowiska sędziowskiego, które traci monopol na wymierzanie sprawiedliwości w drobnych sprawach, czy o irytujący je fakt, że najlepsi sędziowie pokoju mogliby trafić z czasem do normalnych sal sądowych, ale o sposób wyłaniania sędziów pokoju w powszechnych wyborach przez ogół obywateli. Niestety, paradoksalnie, ten najbardziej demokratyczny model może się okazać destrukcyjny.


Mamy dziś w Polsce ogromną polityzację życia społecznego i publicznego. Właściwie trudno znaleźć sferę, w której nie istnieje polityczny, plemienny podział. A to sprawi, że kluczem przy wyborze sędziów pokoju przy urnach niekoniecznie będą autorytet i wiedza kandydatów, ale ich polityczne zabarwienie. Czy wśród ugrupowań politycznych nie pojawi się pokusa stawiania na – lub wprost wystawiania – „swoich”? Lub prowadzenia w ich imieniu wyborczej kampanii? „ Nie możemy pozwolić, aby sędziowie pokoju byli z PO”, „Nie możemy pozwolić, aby byli nimi ludzie związani z PiS” – łatwo wyobrazić sobie takie hasła.


To może determinować wybory dokonywane na podstawie politycznego klucza. A w ślad za tym mogą pojawić się oczekiwania wobec „swoich” sędziów i nieufność wobec tych z innego obozu. Wyrok wydany przez tego „nienaszego” będzie zawsze niesprawiedliwy, a przez „naszego” – właściwy. A to by oznaczało, że cała piękna idea sprawiedliwości bliższej obywatelom sięgnie bruku.


Dawno temu, w okresie stalinowskim, urzeczywistniała się wizja sądów obywatelskich, powołanych w 1946 r. Miały one rozstrzygać drobne sprawy i spory między obywatelami. W sędziowskich składach dominowali robotnicy i chłopi, a oskarżycielami byli zazwyczaj milicjanci i pracownicy aktywu partyjnego. Nie było odwołań od ich decyzji ani też możliwości skorzystania z obrońcy. Zostały zlikwidowane przez władze w 1954 r., bo nie sądziły „swoich”, z góry uznając, że są niewinni. Parodia sprawiedliwości była taka, że zaczęli się jej wstydzić nawet ci, którzy sprawiedliwość ludową chcieli w Polsce zaszczepić.

Jeżeli posłowie zdecydują się na pracę nad prezydencką koncepcją sędziów pokoju, warto zadbać o szczegóły, zważając, czy bezpośredni wybór jest tu najlepszym rozwiązaniem. Bo powtórka z parodii jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje dzisiaj wymiar sprawiedliwości. 


Wprowadzenie tzw. sędziów pokoju samo w sobie jest dobrym pomysłem. Krokiem w stronę zbliżenia wymiaru sprawiedliwości do obywatela. Wpuszczeniem świeżego powietrza do zamkniętego i skostniałego środowiska sędziowskiego. 


Problem w tym, że szczytne idee bywają trudne w realizacji, czasem nie da się ich wprowadzić w życie, a nawet jak się uda, to powoli się wynaturzają. I nie chodzi nawet o opór i krytykę środowiska sędziowskiego, które traci monopol na wymierzanie sprawiedliwości w drobnych sprawach, czy o irytujący je fakt, że najlepsi sędziowie pokoju mogliby trafić z czasem do normalnych sal sądowych, ale o sposób wyłaniania sędziów pokoju w powszechnych wyborach przez ogół obywateli. Niestety, paradoksalnie, ten najbardziej demokratyczny model może się okazać destrukcyjny.


2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Szewdowicz-Bronś, Małecki: Zbudujmy przejrzysty nadzór nad służbami specjalnymi
Opinie Prawne
Jerzy Kowalski: Szambo… szambu nierówne
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Tomasz Szmydt – sędzia, wariat czy szpieg?
Opinie Prawne
Isański: Podatek dochodowy od spadku i darowizny? Dlaczego prawo tego zabrania
Opinie Prawne
Maciej Sobczyk: Nowe prawo autorskie. Pierwszy milion trzeba ukraść…?