Temperatura politycznego sporu o Sąd Najwyższy staje się bardziej uciążliwa niż tegoroczna kanikuła, przy czym wzajemne okładanie się kijami przesłoniło refleksję nad tym, co ma być celem, do którego zdąża reforma, i jaki krajobraz wyłoni się, gdy opadnie kurz bitewny. Rządzący doszli do przekonania, iż ryba psuje się od głowy, należy zatem ukonstytuować nową Krajową Radę Sądownictwa, która we współpracy z Prezydentem RP ukształtuje nowy skład Sądu Najwyższego, a potem będzie już z górki.
Czytaj także: Sąd Najwyższy w wątpliwym składzie
Życzeniowe myślenie
Dla praktyka obserwującego funkcjonowanie polskiego wymiaru sprawiedliwości od połowy lat 90. ubiegłego wieku takie postawienie sprawy jest skrajnie naiwne. Jeżeli intencje rządzących są szczere i nie chodzi tylko o zastąpienie sędziów „swoimi", godzi się przypomnieć im, że problemem zasadniczym polskiego sądownictwa nie jest SN, ale cały system, poczynając od modelu rekrutacji do zawodu, na organizacji pracy sędziów i sądów kończąc. W kimś, kto od ponad 20 lat praktykuje jako prawnik sądowy, śmiech budzi sformułowanie, że sędziowie są „nadzwyczajną kastą". Na co dzień spotykam się z niskim poziomem orzecznictwa, jego nieprzewidywalnością, poważnymi brakami w kulturze osobistej sędziów, tendencją do ferowania rozstrzygnięć zachowawczych opartych na literalnym („urzędniczym") rozumieniu prawa, z niechęcią do samodzielnego myślenia i tworzenia rozstrzygnięć precedensowych, gdy wymaga tego specyfika danej sprawy. Wymienienie kilkudziesięciu sędziów SN niewiele zmieni. Zacząć by należało od przemyślenia, jakich sędziów życzylibyśmy sobie mieć w sądach powszechnych.
Obecny system naboru kadr do zawodu sędziego wywodzi się z pomysłu urzeczywistnionego za czasów rządów PO-PSL, że sędziów „produkować" będzie Krajowa Szkoła Sądownictwa i Prokuratury. Pomysł przypomina rekrutację do tzw. szkoły pisania dającego nadzieję, że jej ukończenie zagwarantuje absolwentowi zostanie pisarzem czy poetą. Tyle że pisarzem może stać się ten tylko, kto dysponuje talentem literackim, a sędzią z prawdziwego zdarzenia jedynie prawnik dźwigający na barkach odpowiedni zasób doświadczenia zawodowego i życiowego we wszystkich sferach skomplikowanej rzeczywistości społecznej, w których styka się ono z prawem w działaniu.
Nie dziwi nic
Obecnie młody człowiek po pięcioletnim okresie teoretycznego kształcenia uniwersyteckiego trafia na 36 miesięcy do kolejnej szkoły, a po zdaniu stosownych egzaminów rozpoczyna praktykę orzeczniczą. Nie dziwi więc, że 30-latek w todze poucza menedżera, który zjadł zęby na zarządzaniu przedsiębiorstwami, jakie działania należało podjąć, by uratować je przed upadłością. A przecież nigdy w życiu nie miał okazji nabyć żadnego doświadczenia praktycznego w skomplikowanej materii ekonomiczno-prawnej związanej z funkcjonowaniem gospodarki. Potrafi jedynie wygłaszać ex cathedra formułki „prawa w księgach", jakich go wyuczono.