Pewnie rozczaruję niektórych, ale życie zawodowego muzyka to wcale nie permanentny bankiet. Takie atrakcje stają się udziałem niewielkiej grupy szczęśliwców. Pozostali żyją w warunkach niekoniecznie zbliżonych do śródziemnomorskiej Riwiery. Mozolnie szlifują wykonywany utwór, bo każdy zawodowiec wie, że najlepsza improwizacja to ta, nad którą spędził godziny prób. Aby dzieło doczekało się entuzjazmu widowni i recenzentów, musi być naprawdę dobrze przygotowane.
Czytaj także: Zawodowiec nie uczy się nut
Jako syn aktorki doskonale pamiętam, że jej tydzień roboczy zasadniczo różnił się od innych: niedziela jako dzień pracy (jeden lub dwa spektakle), podobnie soboty, a w tygodniu poranne przedstawienia dla szkół, czasem skoro świt wyjazdy teatru, by techniczni zdążyli rozstawić scenę, i późny powrót do domu po dwóch zagranych spektaklach i zwinięciu sceny. A w dni bez przedstawień – próby. Poranne, popołudniowe i generalne, przeciągające się do późna.
W teatrze, filharmonii, orkiestrze czy zespole nikt nie ma wątpliwości, że za próbę zarabia się mniej niż za spektakl czy koncert. Równie jasne jest, że bez prób nie można zagrać przedstawienia. To znaczy można, ale nie należy. Próby są nieodzowne w zawodowym teatrze, filmie czy muzyce – tak filharmonicznej, jak i rock and rollu. Zawodowy muzyk zna nuty. Na próbach szlifuje interpretację – to, co jest esencją sztuki.
Jedyną instytucją, która tego nie rozumie, jest chyba fiskus. Nie chciał bowiem uznać, że próby dolnośląskich filharmoników to nieodzowna część aktu twórczego i za udział w nich należy się im 50-proc. stawka kosztów uzyskania przychodu – tak jak za koncert. Na szczęście sytuację uratował Naczelny Sąd Administracyjny.