Czas jakiś temu ważna służba dokonała zatrzymania cudzoziemca. W zdarzeniach procesowych po zatrzymaniu udział wzięli prokurator, sędzia i adwokaci. Egzamin z prawa oblali wszyscy. Cudzoziemiec trafił pod klucz, nie wiedząc dlaczego, ponieważ jedyne słowa wypowiadane przez zatrzymujących go funkcjonariuszy, jakie rozumiał, brzmiały „no English". Konsula nie wpuszczono na posiedzenie, tłumacz miał kłopoty z tłumaczeniem – jego „English" był niewystarczający, a kontakt zatrzymanego z adwokatem nastąpił ze znacznym opóźnieniem. Już po około ośmiu godzinach sporządzono protokół zatrzymania, w którym – niestety, standardowo – jako godzinę zatrzymania wpisano godzinę sporządzenia protokołu. Późniejsze śledztwo wykazało, że funkcjonariusze działali zgodnie z instrukcją swojego szefa, opublikowaną w stosownym dzienniku urzędowym. W ten sposób wniosek o zastosowanie tymczasowego aresztowania trafił do sądu kilka godzin po upływie dopuszczalnego okresu zatrzymania, który wynosi do 48 godzin, co uszło uwagi czterech dyplomowanych prawników, w tym dwóch obrońców. W rezultacie sąd, zamiast zwolnić cudzoziemca, aresztował go.
Lata zamiast tygodni
Ostatnie zdarzenie miało miejsce 31 grudnia 2007 roku. Typowa drogówka. Prosta sprawa karna, która powinna zostać osądzona w kilka tygodni. Ciągnęła się przez cztery lata. Po krótkim dochodzeniu prokurator umorzył postępowanie in rem. Niestety, wszedł w rolę biegłego, skutkiem czego wystarczało napisać w zażaleniu, że rozstrzygnięcie wymagało wiadomości specjalnych. Po uwzględnieniu zażalenia prokurator zmienił zdanie i dopuścił dowód z opinii biegłego. A ponieważ opinia była niekorzystna dla kierowcy, oskarżył go.
Akt oskarżenia wpłynął do sądu już po siedmiu miesiącach. Pierwsza rozprawa została wyznaczona już po kolejnych czterech miesiącach, ale pierwszych czynności na rozprawie dokonano trzy miesiące później. W międzyczasie okazało się, że biegły popełnił poważny błąd, bo sporządził opinię na podstawie relacji oskarżonego z dochodzenia, złożonych w tej fazie postępowania, w której miał jeszcze status świadka. Tę wadę można było usunąć, ale okazało się, że pan ekspert został w międzyczasie skazany za umyślne przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Druga opinia powstała już pod koniec czerwca 2010 roku, czyli dwa i pół roku po wypadku. Do przesłuchania biegłego na rozprawie doszło już w połowie stycznia 2011 roku, a więc trzy lata po wypadku. Wtedy obrońca wykazał, że biegły, choć ma papiery i dobre chęci, nie ma wiadomości specjalnych. W efekcie sąd – chcąc nie chcąc – musiał dopuścić dowód z trzeciej opinii biegłego. Do przesłuchania biegłego doszło prawie trzy i pół roku po wypadku. Treść prawomocnego wyroku, który zapadł cztery lata po wypadku, nie ma znaczenia.
Listy do M.
Kierowany miłością bliźniego nie zorganizuję akcji „Adwokaci piszą do Jarosława Gowina". O czym mieliby pisać? O podobnych zdarzeniach, których większość adwokatów sądowych i radców prawnych co raz doświadcza w codziennej praktyce. Zapewniam, że pan minister w niedługim czasie otrzymałby setki listów, na które – jako człowiek dobrze wychowany – powinien odpowiedzieć. Wolę, żeby minister – zamiast odpowiadać – reformował. Nie deregulował, tylko reformował.
Obywatele oceniają wymiar sprawiedliwości według różnych kryteriów, zwłaszcza sprawności orzekania, jakości orzeczeń i uczciwości. W każdej z tych spraw widzę pole do popisu dla Jarosława Gowina, odpowiedzialnego za sprawiedliwość, jako dział administracji rządowej. Pierwszy przykład dowodzi, że szkolenie sędziów w zakresie znajomości rezolucji Parlamentu Europejskiego i nowelizacji prawa polskiego, za które odpowiada minister, kuleje, co wprost przełożyło się na jakość opisanego orzeczenia. Drugi przykład to dowód, że pan minister ma niemało do zrobienia w zakresie ochrony praw obywatelskich i powinien powalczyć o likwidację prawa powielaczowego, na podstawie którego można było – jak się okazało bezkarnie – trzymać obywatela pod kluczem ponad 48 godzin. Trzeci kazus wskazuje na obowiązek stałego przypominania sędziom o prostych zasadach prakseologii. W tym wypadku o ustawowym obowiązku sądzenia spraw w rozsądnym terminie, bez zbędnych przerw. Zajęcie się tymi sprawami nie wymaga pozytywnej szajby, być może potrzebnej do odegrania roli deregulatora, tylko wiedzy o zasadach działania wymiaru sprawiedliwości.
Zachodzi obawa, że zajęty deregulacją minister nie dostrzega groźnego zjawiska, jakim jest nadprodukcja prawników, w większości źle wykształconych, całkowicie nieprzygotowanych do samodzielnego wykonywania prostych czynności zawodowych, czyli tego, czego powinni uczyć się już podczas studiów. Aż dziw bierze, że w ciągu ostatnich kilku lat żaden z ministrów sprawiedliwości, pryncypialnie zatroskanych losem prawniczej młodzieży, nie wpadł na pomysł, by ostatnie dwa semestry studiów połączyć z ogólną aplikacją, której ukończenie byłoby warunkiem koniecznym do kontynuowania nauki zawodu w ramach wybranej aplikacji po studiach. A przecież realizacja tego pomysłu mogłaby – w odpowiednim momencie – uświadomić niektórym młodym ludziom, zwłaszcza tym, których uczą kiepscy wykładowcy, że na sędziów, adwokatów i notariuszy nie nadają się, bo nie mają predyspozycji.