Sprawa od samego początku była politycznie i prawnie ryzykowna. Dlatego też Gowin, kiedy zadeklarował, że będzie umierał za reformę, postawił wiele. Reformę – która tak naprawdę nie była pomysłem obecnego ministra, ale jego poprzedników: Ćwiąkalskiego i Kwiatkowskiego – Gowin przejął niejako w spadku, czyniąc z niej jeden ze sztandarów swego urzędowania. Kiedy dyskusje prawne przeniosły się na grunt politycznego sporu, Gowin stał się wręcz jej zakładnikiem.

Reforma prawnie niosła ryzyko bałaganu i zamieszania w sądach, które już obecnie mają sporo problemów. Nie było np. jasne, co ze sprawami, które toczyły się w likwidowanych sądach. Dawało wreszcie o sobie znać silne niezadowolenie i krytyka sporej części środowiska sędziowskiego. Jednym bowiem odbierała stołki, innych zmuszała do wyjazdów na rozprawy do okolicznych miasteczek.

Jeszcze bardziej ryzykowna była reforma w sensie politycznym. Okoniem stanęli nie tylko koalicjanci z PSL i opozycja, ale również część polityków samej PO. A projekt odkręcający całą reformę utrzymał się w Sejmie. Gowin mógł zatem stracić wiele. Gdyby Trybunał orzekł inaczej, polityczna burza i żądania jego głowy byłyby niemal pewne. Zwłaszcza że za odkręcaniem likwidacji szłyby spory bałagan i pieniądze podatników.

Dzięki decyzji Trybunału Gowin okazał się politykiem skutecznym, któremu trudno będzie również przypiąć łatkę marnego ministra. Patrząc na poczet Tuskowych ministrów, Gowin coraz bardziej wyróżnia się na plus: obok likwidacji sądów jest przecież konsekwentnie realizowana reforma deregulacyjna (jedyna reforma, jaką prowadzi obecnie rząd) czy wzrost pozycji Polski w raporcie Doing Bussines. A tym nie może się pochwalić żaden inny z obecnych ministrów.