Kilkadziesiąt kartek szczelnie pokrywają zamieszczone alfabetycznie adresy nieruchomości objętych roszczeniami. Tych adresów są tysiące.
Zdumiewa nie tylko treść, ale także sposób, w jaki ten urzędowy przecież dokument został przedstawiony. Nie da się go znaleźć, wchodząc na stronę internetową Urzędu, bez pokonania gąszczu zakładek. Na dokumencie jest również adnotacja, że nie można rozpowszechniać owej listy bez zgody prezydenta Warszawy. Bo przecież po co warszawiacy mają wiedzieć, które nieruchomości – może te, w których mieszkają, albo te, które zamierzają kupić – są obciążone roszczeniami?
Ta krótka historyjka dobrze obrazuje stosunek władz Warszawy do reprywatyzacji. Chodzi o to, aby problem odepchnąć jak najdalej, zyskać na czasie, zapomnieć.
Warszawska reprywatyzacja jest specyficzna i na swój sposób nieprzewidywalna. Po trudnym okresie lat 90., kiedy jeszcze były nadzieje, że umożliwiająca ją ustawa zostanie uchwalona, byli właściciele stopniowo wyzbywali się złudzeń. Upadały kolejne projekty ustaw i nie dotrzymywano obietnic, a tysiącom osób pozostało jedno: droga sądowa.
Wieloletnie batalie prawne zaczęły się jedna po drugiej kończyć sukcesami, wzmacnianymi coraz bardziej klarowną i przychylną linią orzeczniczą.