Porozmawiajmy jeszcze o pana karierze w Stanach, bo taka się wtedy rzadko zdarzała. Wyjechał pan jako młody chłopak z jedną walizką, bez pieniędzy. Wrócił jako partner dużej amerykańskiej kancelarii.
Na stypendium do Hagi wyjechałem w 1981 r. i tam zastał mnie stan wojenny. Rodzice prosili, żebym nie wracał. Przed wyjazdem działałem w „Solidarności" i wielu moich kolegów z uczelni było internowanych albo odsuniętych od prowadzenia zajęć. Postanowiłem więc wyjechać do Stanów i zrobić tam LL.M. (roczne podyplomowe studia prawnicze – przyp. E.U.). Rzeczywiście, trafiłem na uniwersytet stanowy w Luizjanie z jedną walizką i 500 dolarami w kieszeni.
Początki były trudne. Dostałem miejsce w akademiku, ale trzeba tam było mieć własną kołdrę i poduszkę. Tylko aby je kupić, trzeba było mieć... samochód. Pamiętam, że na początku spałem pod jakąś kapą malarską. Na szczęście zwolniono mnie z opłat za studia i przyznano stypendium, co ratowało mi życie! Luizjana okazała się świetnym miejscem. To jedyny stan w USA, w którym funkcjonuje system prawa cywilnego oparty na kodeksie Napoleona. Studenci muszą więc poznać zarówno system prawny Luizjany, jak i pozostałych stanów. Każde zajęcia z założenia mają charakter porównawczy.
Jaki był następny krok po LL.M.?
Chciałem robić doktorat, ale wybił mi to z głowy jeden z profesorów. Powiedział, że robię ten sam błąd, co większość emigrantów, czyli żyję myślą, że wrócę do kraju. A powinienem działać tak, jakbym nigdy już nie miał tam wrócić. Przekonał mnie i dlatego zrobiłem podstawowe studia prawnicze.
A jak pan trafił do kancelarii prawniczej?
Podczas studiów trafiłem na praktyki do kancelarii Vinson & Elkins w Houston w Teksasie. Potem, gdy już u nich pracowałem, przyznali, że spotkali się ze mną z grzeczności, ale wcale nie zamierzali przyjmować na praktykę jakiegoś cudzoziemca! Podobno jednak podczas rozmowy byłem bardzo przekonujący. No i długo jeszcze potem nabijali się z mojego ciężkiego, wełnianego garnituru przywiezionego z Polski – jedynego, jaki wtedy miałem – który w tropikalnej Luizjanie rzeczywiście musiał wyglądać kuriozalnie.
Czym się pan zajmował w kancelarii?
Pracowałem w dziale bankowo- -finansowym, ale po trzech latach zacząłem się tam nudzić.
Więc pewnie zmienił pan firmę.
Skąd! W latach 80. nie było takiego zwyczaju. „Migracje" między kancelariami rozpoczęły się dopiero na początku lat 90., gdy firmy zaczęły otwierać biura w Kalifornii i okazało się, że brakuje tam prawników. Postanowiłem zmienić dział w kancelarii. Był taki, który się nazywał „Rush Record Group". Odczytałem to jako dział spraw pilnych i pomyślałem, że to coś dla mnie! Potem okazało się, że tak nazywał się partner zarządzający tym działem. Ale trafiłem bardzo dobrze, bo była to grupa do spraw trudnych. Pracowałem tam m.in. z Alberto Gonzalesem, późniejszym prokuratorem generalnym USA w gabinecie George'a W. Busha. Robiliśmy wszystko – od kupowania stacji radiowych, poprzez rurociągi i pola naftowe, po finansowanie rozmaitych transakcji.
Jest pan specjalistą od M&A, czyli fuzji i przejęć. Pamięta pan pierwszą dużą taką transakcję w USA?
To było połączenie dwóch firm Houston Light & Power i InterNorth, z których powstał Enron.
No ładnie, wspierał pan aferzystę.
Na szczęście na etapie zanim Enron wziął się za „inżynierię finansową", której skutkiem była tzw. afera Enronu.
Kiedy w końcu wrócił pan do Polski?
W 1991 r., gdy udało mi się przekonać moją kancelarię do otwarcia biura w Warszawie.
Jak, pana zdaniem, zmieniają się firmy prawnicze w ostatnich latach?
Obserwuję odejście od tradycyjnego modelu, w którym firma prawnicza to grupa partnerów, którzy są ze sobą powiązani na dobre i na złe. Skutek jest taki, że mało kto już myśli o interesie firmy, bo wie, że firma nie czuje się zobowiązana wobec niego. W rezultacie każdy partner dąży do maksymalizacji przychodów „tu i teraz". Dlatego jest tyle migracji między kancelariami.
Nowy partner, który przychodzi, nie ma zamiaru integrować się z nową firmą i jej partnerami – woli pracować ze swoimi klientami (i ze swoim zespołem), tyle że pod nowym szyldem. To zupełnie zrozumiałe – musi się przecież liczyć z tym, że za kilka lat znów zmieni firmę, a wtedy będzie trzeba przenieść swoich klientów do kolejnej kancelarii. Własna baza klientów, którą można przenieść, to na ogół warunek przejścia. Nie jest to niestety korzystny trend dla klientów, którzy liczą na to, że obsługujący ich partner włączy do sprawy najlepszych ekspertów kancelarii.
Witold Daniłowicz – radca prawny, prezes Polskiego Związku Pracodawców Prawniczych, w latach 1993–2010 partner zarządzający kancelarią White & Case