Publicyści często się zastanawiają, dlaczego tak trudno zmobilizować Polaków do działań na rzecz społeczności lokalnej, dlaczego na wszelkich zebraniach wielu z nas siada zawsze z tyłu i nie zabiera głosu, dlaczego jako społeczeństwo nie reagujemy na wiele patologicznych sytuacji, jeśli nie dotyczą nas osobiście. Można taką postawę w skrócie określić jako skrajny indywidualizm, jako odcięcie się od wymiaru wspólnotowego, jako kierowanie się w życiu zasadą: „A co mnie to obchodzi.". W tym kontekście z radością należy przywitać próby odbudowania wspólnoty widoczne na ulicach Warszawy przy okazji 70. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Na razie to jednak tylko światełko w tunelu. Polacy potrafią być ze sobą z powodu ważnych rocznic, ale nie potrafią być ze sobą na co dzień.
Bez zaufania
Wiele badań socjologicznych wskazuje na zatrważająco niski w polskim społeczeństwie poziom wzajemnego zaufania obywateli. Jego deficyt jest jedną z podstawowych długookresowych barier rozwoju gospodarczego naszego kraju. Polacy postrzegają się wzajemnie często już nawet nie jako konkurentów, ale jako wrogów. Postępuje erozja poczucia wspólnoty, a niewielu obchodzi interes kogokolwiek, kto jest kimś dalszym niż przedstawiciel najbliższej rodziny. O ile więc rodziny jeszcze w Polsce trzymają się razem, o tyle zanikają powoli inne więzi społeczne. Bliska rzeczywistości staje się wizja Hobbesa – „Homo homini lupus est". Do tego – co najlepiej widać w sieci – powszechny staje się tzw. hating.
Społecznej odpowiedzialności nie można zawężać do świadczenia pomocy prawnej pro bono
Wytłumaczenie takiego stanu rzeczy nie jest łatwe. Nie bez wpływu pozostaje tu zapewne rozwarstwienie społeczne związane z podziałem na tzw. beneficjentów transformacji ustrojowej i na tych, którzy ponieśli koszty tej transformacji. Jest to jednak tylko część odpowiedzi, gdyż z samej istoty systemu kapitalistycznego wynikają nierówności ekonomiczne, a od tzw. terapii szokowej mija już ćwierćwiecze. Bardziej istotne jest raczej w mojej ocenie wyczerpywanie się powoli w Polsce warunków pozwalających na dalszy zadowalający wzrost gospodarczy. Nieprzypadkowo to przez ostatnie kilka lat Polacy są zalewani telefonami od mniej lub bardziej poważnych handlowców próbujących sprzedawać na siłę swoje wątpliwej jakości usługi. Kończy się bowiem popyt wewnętrzny, wielu usług nikt już nie chce. Wzrasta bezrobocie, a tracący pracę Polacy na ogół nie mają oszczędności. Rodząca się klasa średnia żyje na kredyt, a znaczna część młodego pokolenia jest zmuszona do emigracji. Nie sprzyja to solidarności społecznej.
W Polsce dominuje walka o własny partykularny interes przy jednoczesnym całkowitym braku zainteresowania wszystkim tym, co się z nim nie wiąże. Społeczeństwo obywatelskie rodzi się w wielkich bólach, pomimo że już powinno być nieźle rozwinięte. Najlepszym przykładem jest frekwencja wyborcza, która od początku transformacji utrzymuje się na dramatycznie niskim poziomie.