Choć od czasów króla Salomona dużo się zmieniło, to sprawy opieki nad dziećmi wciąż są trudne. A po wejściu Polski do Unii skomplikowały się jeszcze bardziej, bo nie ma już granic, których miłość i tak nigdy nie znała. Każdego dnia ktoś ląduje w nowym kraju, znajduje pracę, a potem drugą połówkę. Ślub, dzieci i dramat, bo miłość nie trwa wiecznie. Gdy chodzi o Polaków mieszkających w Polsce, najczęściej jedno z małżonków idzie do sądu i zaczyna się burzliwy proces. W międzynarodowych małżeństwach jeden z rodziców zwykle zabiera dziecko do rodzinnego kraju, bo myśli, że tak będzie łatwiej. Jeśli robi to bez zgody drugiego, zgodnie z prawem jest porywaczem. Co teraz? Orężem adwokatów nie jest już łagodna konwencja haska, ale twarde unijne rozporządzenie, tzw. Bruksela II. Potwierdził to Sąd Najwyższy, o czym piszemy na prawnych stronach „Rz". Polski sąd, który rozpatruje nakaz powrotu dziecka do miejsca zamieszkania wydany przez zagraniczny sąd, ma niewiele do powiedzenia. Musi go potwierdzić. Gdyby działała konwencja, można by udowodnić, że powrót zaszkodzi dziecku, i usankcjonować ucieczkę. Powstaje pytanie, które prawo jest lepsze: miękkie czy twarde? Prawnicy, ale także rodzice, którym uprowadzono dziecko, odpowiedzą: skuteczniejsze, czyli unijne. Czy na pewno? Wszystko rozbija się o szczegóły. Nie mam wątpliwości, jeśli ucieczka nie była jedynym skutecznym sposobem na uwolnienie się od psychopaty. Ale co, gdy sprawa jest bardziej skomplikowana? Niedawno opisywaliśmy przypadek Alishy Steward, którą polski sąd nakazał wydać niemieckiemu Jugendmatowi. I w takich sytuacjach otwiera się nóż w kieszeni, bo najważniejsze powinno być dobro dziecka, a nie jest. Paragrafom bowiem daleko do decyzji Salomona, a sądom do jego mądrości.