Zanim coś konkretnego w tej sprawie premier zrobił, minęło sześć lat. 13 czerwca 2014 r. Donald Tusk wydał zarządzenie nr 39. Powołał w nim do życia Międzyresortowy Zespół do spraw Przygotowania Administracji Rządowej do Zniesienia Obowiązku Meldunkowego (w skrócie MZdsPARdZOM). To metoda pozorowanych działań wielokrotnie sprawdzona: chcesz udawać, że coś robisz – powołaj zespół. Nic się nie zmieni, szczególnie, że zespół złożony jest z urzędników, którzy – jak łatwo przewidzieć – sami się pozbawić uprawnień i nadzoru nad obywatelami nie mają ochoty.Tak właśnie się stało i tym razem. Ciało składające się z przedstawicieli 26 ministerstw i instytucji publicznych, którego zadaniem było zniesienie obowiązku meldunkowego, stwierdziło, że znieść się go nie da. Na razie, a może na wieczne nigdy.
To dowód, że nasze państwo wciąż nękają upiory peerelowskiej przeszłości. Urzędnicy nie wyobrażają sobie, że mogliby nas nie kontrolować, nie sprawdzać, nie zmuszać do tego, byśmy – nomen omen – meldowali im, gdzie przebywamy. Naród, który powinien być podmiotem, jest traktowany przedmiotowo.
Polsce i Polakom potrzebny jest ożywczy oddech wolności, musimy zrzucić z barków drapieżcze, rozrośnięte, niewydolne państwo. Nasza energia jest marnowana na kuriozalne czynności, a urzędnicy i politycy wciąż powtarzają: inaczej się nie da. To kłamstwo. Mówią tak, bo się boją, że gdy przestaną nas kontrolować, przestaną być potrzebni, wszechmogący i uprzywilejowani.
Przez ładnych klika lat żyłem bez meldunku. Dla zasady. Zawsze, gdy jakiś urzędnik groził mi konsekwencjami, odpowiadałem, że uwierzyłem premierowi polskiego rządu, który obiecywał likwidację obowiązku meldunkowego. Udało mi się nawet, nie bacząc na ten relikt PRL, zarejestrować samochód. Miałem nadzieję, że w końcu moje obywatelskie nieposłuszeństwo zostanie zalegalizowane.
Niestety, kolejny raz się okazało, że słowa polskiego polityka warte są tyle co nic.