Lech Najbauer o obcych nazwach budynków

Ustawa o języku polskim dopuszcza obce nazwy, ale czy większość budynków musi być „skłerami”, „kornerami” czy „plazami”?

Publikacja: 24.01.2015 15:19

Lech Najbauer o obcych nazwach budynków

Foto: materiały prasowe

Według Marka Hłaski film amerykański i literatura rosyjska zawierają szczególnie dużo negatywnych przedstawień Polaków.  Jako przykład tych tendencji wspominał ekranizację „Braci Karamazow" z Yulem Brynnerem i Marią Schnell.  Pisał, że w dziełach „made in USA" nasi rodacy są przeważnie ukazywani jako nałogowcy, złodzieje lub mordercy. Dziś obraz ten uległ nieznacznym zmianom.  W „Dniu Niepodległości" niejaki Albert Niemczycki (oryginalnie Nimzicki) pełni odpowiedzialną i prestiżową funkcję sekretarza obrony. Tyle że – aby tradycji stało się zadość – w kluczowym momencie zostaje zdymisjonowany za defetyzm i ogólną antypatyczność. Jeszcze gorzej zaczyna, za to piękniej kończy, Clint Eastwood w „Gran Torino". Walta Kowalskiego poznajemy jako zatwardziałego rasistę (zakładając dobrą wolę twórcy, uznajmy, że wymagała tego tzw. dramaturgia procesu przemiany), z którego dopiero w finale wychodzi prawdziwy ksiądz Robak.  Bohater Eastwooda nie jest jednak integralnie pozytywny i w tej sytuacji z galerii hollywoodzkich postaci o rozpoznawalnym dla każdego Amerykanina nazwisku pozostaje nam już tylko pingwin z Madagaskaru.  Z takiego Kowalskiego, odpowiedzialnego za technikę, logistykę i wynalazczość, możemy być wreszcie bezwzględnie dumni. Zyskałby jednak na wiarygodności, gdyby wołano nań „Rejewski!", „Zygalski!" bądź „Różycki!".

W literaturze angielskojęzycznej mamy chyba nieco lepsze notowania. John Steinbeck opisał w jednym ze swoich reportaży wojennych akcję zablokowania rajdu niemieckich okrętów w kanale La Manche przez międzynarodową flotyllę składającą się głównie z niewielkich jednostek. Zamieścił w nim taką oto opinię wraz z uzasadnieniem: „Polacy są wspaniałymi wojownikami.  To jest robota dla nich.  Kiedy te małe motorówki zaatakowały »Scharnhorst«, który przemykał się przez kanał, jakiś polski marynarz stanął podobno na dziobie swego kutra torpedowego i zaczął najspokojniej strzelać z karabinu do wielkiego stalowego pancernika" („Była raz wojna", Dom Wydawniczy Bellona 2005).

Ciepłych uczuć do nas nie kryli George Orwell, John R.R. Tolkien i inni zagraniczni pisarze, nie wspominając o historykach – z zawodu bądź zamiłowania (Norman Davies, Antony Beevor). Bez wątpienia zacne grono. Czyżbyśmy więc właśnie w dowód wdzięczności za ich sympatię, czy też z innych, na przykład geopolitycznych względów, w pewnych sferach przeszli zbiorowo na angielszczyznę i nie zamierzali zawrócić? To prawda, że ustawa o języku polskim dopuszcza obce nazwy własne, znaki towarowe i nazwy handlowe, ale czy większość budynków musi być obecnie „skłerami", „kornerami", „senterami", „hałsami" i „plazami"? A jeśli dodać do tego nazwę ulicy, przy której stoi budowla, otrzymujemy czasem taką porcję groteski, że aby zatrzeć żenujące wrażenie, trzeba użyć skądinąd angielskiego „fusion" – wówczas jest szansa, że publiczność nie wybuchnie śmiechem. Nawet pomysł wesoły i autoironiczny, jak nazwanie warszawskiego biurowca o charakterystycznie pofalowanej fasadzie Prosta Tower – przecież nikt nie będzie twierdził, że wyłącznie ze względu na lokalizację przy ulicy Prostej – traci cały swój czar przez ten „złoty ząb" na przedzie.

Skoro jesteśmy przy zębach... Odpowiednie rozporządzenia wymagają znajomości polszczyzny od dentystów, lekarzy, farmaceutów, felczerów, pielęgniarek, położnych, a nawet weterynarzy (którzy, bądź co bądź, nie mają zbyt wielu okazji do konwersacji z pacjentami).  Dlaczego nie żąda się tego od architektów? Albo inwestorów? Tu byłoby może pewne pole do działania dla urzędników, a w ostateczności dla przyszłych użytkowników budynków.  Czy ktoś chciałby pracować w „Kupa House" (Kraków) albo mieszkać w „Zygmunt III Waza Plaza" (dowolne miasto z wyłączeniem Krakowa)?  Lub odwrotnie?

Dałoby się jeszcze usprawiedliwić tę manierę, gdyby projektanci pochodzili, powiedzmy, z Australii, Kanady czy Wielkiego Kajmanu. I wówczas jednak można by przywołać liczne przykłady dowodzące braku związku między krajem ojczystym twórcy a tytułami dzieł jego. Ostatecznie mimo zaangażowania cudzoziemskich architektów Wawel nie stał się Castello Reale, a na warszawski Pałac Rzeczypospolitej nie mówimy Krasinskipaleis.

Całego odium nie można zrzucać na architektów.  My, prawnicy, niejednokrotnie powinniśmy podzielić się z nimi odpowiedzialnością. Inspirację możemy czerpać z głębokiej przeszłości.  Podobno to pewien jurysta doradził księciu Mieszkowi, aby zrezygnował z pretensjonalnego, choć marketingowo uzasadnionego imienia Dagome.

Wiadomo, że wyperswadowanie klientowi obco brzmiącej nazwy może być szczególnie trudne dla współpracujących z międzynarodowymi kancelariami czy korporacjami. Ale skoro już mamy w systemie prawnym stosowną normę, doprawdy szkoda, żeby na siebie nie pracowała.

Autor jest radcą prawnym

Według Marka Hłaski film amerykański i literatura rosyjska zawierają szczególnie dużo negatywnych przedstawień Polaków.  Jako przykład tych tendencji wspominał ekranizację „Braci Karamazow" z Yulem Brynnerem i Marią Schnell.  Pisał, że w dziełach „made in USA" nasi rodacy są przeważnie ukazywani jako nałogowcy, złodzieje lub mordercy. Dziś obraz ten uległ nieznacznym zmianom.  W „Dniu Niepodległości" niejaki Albert Niemczycki (oryginalnie Nimzicki) pełni odpowiedzialną i prestiżową funkcję sekretarza obrony. Tyle że – aby tradycji stało się zadość – w kluczowym momencie zostaje zdymisjonowany za defetyzm i ogólną antypatyczność. Jeszcze gorzej zaczyna, za to piękniej kończy, Clint Eastwood w „Gran Torino". Walta Kowalskiego poznajemy jako zatwardziałego rasistę (zakładając dobrą wolę twórcy, uznajmy, że wymagała tego tzw. dramaturgia procesu przemiany), z którego dopiero w finale wychodzi prawdziwy ksiądz Robak.  Bohater Eastwooda nie jest jednak integralnie pozytywny i w tej sytuacji z galerii hollywoodzkich postaci o rozpoznawalnym dla każdego Amerykanina nazwisku pozostaje nam już tylko pingwin z Madagaskaru.  Z takiego Kowalskiego, odpowiedzialnego za technikę, logistykę i wynalazczość, możemy być wreszcie bezwzględnie dumni. Zyskałby jednak na wiarygodności, gdyby wołano nań „Rejewski!", „Zygalski!" bądź „Różycki!".

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: To skarbówce nigdy się nie znudzi
Opinie Prawne
Marek Isański: Jak WSA w Krakowie odwraca zasadę „in dubio pro tributario”
Opinie Prawne
Prof. Pecyna: Czy komisja ds. Pegasusa pomoże nam zrozumieć tę telenowelę?
Opinie Prawne
Jan Skoumal: Gazety walczą ze sztuczną inteligencją, a Polska w lesie
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie Prawne
Michał Bieniak: Co ma sędzia Szmydt do reformy wymiaru sprawiedliwości