Ostatnie zmiany w ustawie sędziowskiej, które bez większych zastrzeżeń przyjął w ubiegłym tygodniu Sejm, zmierzają w tym kierunku. Minister sprawiedliwości otrzymał właśnie nowy, potężny oręż: nadzór nad sędziowskimi bazami orzeczeń i prawo wglądu do nich, gdy ma podejrzenia, że sąd pracował nierzetelnie. W efekcie będzie mógł przeglądać akta dowolnej sprawy, mając dostęp do danych osobowych, adresów, telefonów, numerów kont uczestników rozpraw, a także, o zgrozo, protokołów z rozpraw sądowych.
Uzasadnienie jest szlachetne: tępienie sędziowskich nadużyć. Tyle że nikt z podnoszących rękę za ustawą parlamentarzystów nie pomyślał, jak niebezpieczna może to być zabawka, gdy na fotelu ministra zasiądzie awanturnik zaangażowany w walkę polityczną i niszczenie przeciwników.
Bo przecież np. informacje z protokołów z rozprawy rozwodowej niepokornego dziennikarza czy posła opozycji, zawierające szczegóły jego intymnego nieudanego życia małżeńskiego, mogą być nie lada gratką dla tabloidów, które otrzymają informację z tzw. kontrolowanego przecieku. Sprawców przecież i tak nikt nigdy nie odnajdzie. Ewentualnie wina spadnie na sędziego prowadzącego rozprawę, że był niedyskretny.
W całej sprawie zastanawia zaangażowanie, z jakim forsowali tę zmianę ludzie z resortu sprawiedliwości, z wiceministrem Wojciechem Hajdukiem na czele, oraz grupa posłów i senatorów. Nie pomogły protesty sędziów, że zmiana daleko wykracza poza to, co kazał poprawić Trybunał Konstytucyjny. Nic nie dały nawet uwagi generalnego inspektora ochrony danych osobowych, który kategorycznie wskazywał na zagrożenia.
Wola przyjęcia proponowanych zmian okazała się silniejsza niż wszelkie argumenty. A przecież my, obywatele, mamy prawo czuć się zaniepokojeni, gdy władza z uśmiechem otwiera sobie furtkę do wchodzenia z butami w podstawowe prawa i wolności obywatelskie.