Od 18 maja obowiązują zaostrzone przepisy dla kierowców przekraczających dozwoloną prędkość o 50 km i więcej na obszarze zabudowanym. Policja rozpoczęła surowe karanie już w nocy z 18 na 19 maja. Pierwsi stracili prawo jazdy kilka minut po północy. Procedura jest prosta: policja zatrzymuje kierowcę, pokazuje wskazanie urządzenia i zabiera dokument.

Jeśli kierowca podróżuje sam, dostaje pokwitowanie ważne 24 godziny i ma szansę dojechać do domu. Jeśli w samochodzie jest inny kierowca, który może przejąć prowadzenie, to drogówka nie wydaje pokwitowania. Prawo jest wysyłane do starosty, trafia na półkę i wraca do kierowcy po trzech miesiącach.

Tyle że ta procedura dotyczy tylko jednej z form ukarania. Bo oprócz tego pirat płaci mandat (najwyższy 500 zł) i dostaje 10 pkt karnych. Właśnie to podwójne karanie wywołało protest Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Nie podoba się jej też to, że zabierają mu dokument ,np. w szczerym polu, a podstawą są wskazania radaru i nie można ich weryfikować. A nawet jeśli drogówka okaże wymagane homologacje i kalibracje, to i tak nie ma szansy na wytłumaczenie, dlaczego kierowca jechał tak szybko. Może np. wiózł chorego do szpitala czy ciężarną kobietę do porodu. Sąd takich racji przynajmniej wysłucha, policja nie.

– Brak sądowej kontroli nad decyzją policji i niemożliwość odwołania się od niej budzi nasze obawy – tłumaczy HFPCz. I pisze do rzecznika praw obywatelskich, by przyjrzał się nowym przepisom pod kątem zgodności z konstytucją.

Sami kierowcy zrzeszeni w lokalnych stowarzyszeniach mówią, że nie chcą dawać przyzwolenia niebezpiecznej jeździe. Chcą natomiast, by łamiący przepisy składali się na lepsze drogi i infrastrukturę. Bo to ma służyć 20 mln kierowców poruszających się po polskich drogach. Nie wierzą już, że państwo zrobi cokolwiek w tym kierunku. I mają powody. Pieniądze z mandatów zasilają budżet państwa albo samorządu.