Pomysł polega na utworzeniu w Warszawie urzędu, który scentralizuje obsługę największych przedsiębiorstw z rocznymi przychodami powyżej 50 mln zł. To kolejny krok w kierunku centralizacji fiskusa.
Zaledwie kilka lat temu utworzono 20 urzędów obsługujących duże firmy. Nie obyło się bez kłopotów. Źle przygotowane przepisy sprawiły, że Naczelny Sąd Administracyjny masowo kwestionował pierwsze decyzje urzędników. Kolejny krok to specjalizacja urzędów wydających interpretacje podatkowe. Też nie obyło się bez krytyki – np. urząd wyznaczony do wydawania interpretacji w PIT skarżył się, że ma najlepszych specjalistów, ale od VAT. Podatnicy zaś musieli krążyć po kraju.
Taki sam skutek mają przepisy dotyczące kontroli skarbowej. Podatnika z Opola może kontrolować urząd z drugiego krańca kraju. Jednak to nie kontroler uda się do podatnika, lecz ten musi się pofatygować do odległego urzędu.
Centralizacja może mieć więc dobre strony. Jak twierdzą pomysłodawcy, ma ona poprawić jakość obsługi podatników. Wyspecjalizowane urzędy skupiające najlepszych fachowców będą się lepiej orientować w specyfice wielkiego biznesu. Sęk w tym, że podatnicy obawiają się tych zmian. Uważają, że będzie się to dla nich wiązało z dodatkowymi obowiązkami, a co za tym idzie, również kosztami. Zaledwie połowa ze 100 największych firm ma swoje centrale bądź placówki w Warszawie. Projektodawcy bagatelizują obawy. Twierdzą, że w dobie e-podatków to nie problem. Tylko dlaczego eksperci sygnalizują, że wszystkiego drogą elektroniczną załatwić się nie da? Często byłoby bowiem dobrze, aby to przedstawiciel urzędu pofatygował się do firmy i zbadał sytuację na miejscu.
Skoro po przebyciu dziecięcej choroby duże urzędy już zdają egzamin, dlaczego Ministerstwo Finansów zamierza teraz wszystko centralizować w Warszawie? Czyżby chodziło o to, aby wszystko mieć pod ręką, czyli na krótkiej smyczy? To chwalebne, że fiskus próbuje poprawić jakość obsługi podatników, ale czy koniecznie zawsze trzeba to robić ich kosztem?