Ku zdziwieniu większości, w tym Ministerstwa Sprawiedliwości, Senat w miniony czwartek odrzucił nowelizację – Prawa o ustroju sądów powszechnych. Ta pozwalała ministrowi sprawiedliwości przystąpić do każdej sądowej sprawy o wynagrodzenie sędziego, referendarza lub asystenta sędziego, jakie wytaczają prezesom swych sądów.
Decyzję Senatu musi jeszcze rozpatrzyć Sejm. Może nie przychylić się do odrzucenia noweli. Wówczas po uzyskaniu podpisu prezydenta wejdzie w życie. Dlaczego to tak ważne dla ministra?
Nowela miała pozwolić ministrowi na przystępowanie do procesów jako tzw. interwenient uboczny, czyli osoba mająca interes prawny w rozstrzygnięciu konkretnej sprawy. Minister nie musiałby jednak go wykazywać. To wyjątek, bo wszyscy inni korzystający z tego prawa muszą. Na tym nie koniec przywilejów. O tym, czy inni wezmą udział w procesie, decyduje ostatecznie sąd, w odniesieniu do ministra sąd nie ma nic do powiedzenia.
Po co ministrowi takie prawo? Krótko mówiąc, by mógł troszczyć się o budżet, i ten własny i ten państwa. Resort sprawiedliwości źle widział, że sędziowie występowali o podwyżkę wynagrodzenia czy zapłatę za nadgodziny, a pozew rozpatrywały ich własne sądy, często pieniądze przyznając.
Sędziom nowe uprawnienie ministra bardzo się nie podoba. Gdzie tu równość stron? – pytają. I argumentują, że np. w sprawach z pozwu nauczycieli o ich pensje powinno się też dopozywać do sprawy ministra edukacji, a lekarzy – ministra zdrowia. A przecież tak nie jest. Trudno więc dziwić się sędziom, że traktują nowelę jako wyraz braku zaufania do sędziów i sądów. W końcu sędziowie to też ludzie i muszą w sądach załatwiać swoje sprawy, ale czy to oznacza, że ktoś musi patrzeć na ręce tym, co je rozpatrują?