Model samodzielnej prokuratury miał tylu zwolenników, ilu przeciwników. Co prawda udało się ją nieco odseparować od polityki, trochę uciszyć – nie było już spektakularnych konferencji czy zatrzymań filmowanych przez zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Jednak owa niezależność ciągle była iluzoryczna.
Prokurator generalny mógł wprawdzie prowadzić samodzielną politykę w prokuraturze, teoretycznie sprzeciwić się presji rządzących, ale w sytuacjach kryzysowych politycy łatwo mogli przywołać go do porządku. Ot, choćby groźbą nieprzyjęcia rocznego sprawozdania z działalności prokuratury, co mogło się skończyć odwołaniem prokuratora generalnego. Politycy trzymali też budżet, bez ich zgody Andrzej Seremet nie mógł nawet zmienić regulaminu urzędowania instytucji, którą kierował. Dla polityków ta iluzoryczna niezależność oczywiście była wygodna. Kiedy wybuchały kryzysy m.in. w związku ze śledztwem smoleńskim czy aferą podsłuchową i najazdem służb na redakcję tygodnika „Wprost", bez skrupułów sięgali po argument: „to nie my, pytajcie niezależną prokuraturę".
Ponadto spora część prokuratorów nie akceptowała Andrzeja Seremeta, który wywodzi się ze środowiska sędziowskiego. Łatwo było mu więc zarzucić brak kompetencji i znajomości tej instytucji. Dlatego nawet w prokuraturze likwidacja obecnego modelu budzi nie tylko negatywne emocje.
A jednak w planach reformy prokuratury jest coś niepokojącego. Zapowiedź zastąpienia prokuratur apelacyjnych prokuraturami regionalnymi, w połączeniu z likwidacją kadencyjności szefów poszczególnych jednostek, może oznaczać tylko jedno – czystkę i obsadzenie kierowniczych stanowisk ludźmi przychylnymi nowej władzy. To powrót do przeszłości, gdy każdy kolejny rząd dążył do podporządkowania sobie prokuratury, a dyspozycyjni śledczy zawsze się znaleźli. Dziś historia zatacza koło. Będziemy zatem mieli prokuraturę bliższą rządowi, mniej odporną na naciski. A likwidacja kadencyjności to dobra recepta na łamanie prokuratorskich kręgosłupów i politykę kadrową prowadzoną w stylu: bierny, mierny, ale wierny.