Jego gra jest potwornie niebezpieczna, lecz jej bohater ma konkretny plan, jak z tej gry wyjść zwycięsko. Nasz blondyn nie jest kamikadze. On pozuje na słynnego Jamesa Bonda, niezależnie od widocznej nadwagi. Jak wiemy, agent 007 często znajduje się na krawędzi śmierci, lecz nigdy nie umiera.
Boris Johnson jest dziś premierem, bo wcześniej niż jego konkurenci zrozumiał, że wynegocjowanie polubownego brexitu jest niemożliwe. Nie da się rozsupłać 20 tysięcy praw łączących jego kraj z Unią Europejską w sposób logiczny i sensowny. Zawsze będą grupy, które na rozwodzie stracą, a więc będą ten rozwód blokować. Trzeba zatem ten związek wysadzić w powietrze i na jego gruzach zbudować coś nowego.
Johnson również zrozumiał, iż w polityce liczy się wiarygodność. Była brytyjska premier Theresa May powtarzała w nieskończoność, iż brexit oznacza brexit, lecz przez dwa lata nie mogła powiedzieć, kiedy ten brexit nastąpi. Boris ustalił sztywną datę i będzie się jej trzymał bez względu na gospodarcze konsekwencje. To prowadzi do trzeciego filara jego strategii.
Johnson zrozumiał, że w erze postprawdy koszty brexitu są sprawą względną. W kampanii referendalnej przeciwnicy wyjścia z Unii Europejskiej straszyli Brytyjczyków natychmiastową katastrofą gospodarczą, która po ogłoszeniu wyników referendum jednak nie nastąpiła. Dziś nawet Bank Anglii nie ryzykuje prognoz gospodarczych po brexicie. Zresztą jego koszty są uzależnione od wielu czynników, których dziś jeszcze nie znamy.
Najważniejszym aspektem strategii Johnsona są jednak wybory parlamentarne. Johnson chce je wygrać, galopując na grzbiecie brexitu. W Izbie Gmin torysi oraz ich koalicjanci z Irlandii Północnej mają większość tylko jednego głosu, a każdy kolejny dzień pogłębia podziały w samej Partii Konserwatywnej. Wybory postawią rebeliantów partyjnych pod ścianą: jesteście ze mną czy z premierem laburzystowskim?